GOŚĆ W DOM - BAŁAGAN W DOM

2014-08-28 10:47:53(ost. akt: 2014-08-28 11:05:38)

Autor zdjęcia: Arleta Jurczak

Na początku byłam jego widokiem nieco przerażona. Później zafascynowało mnie jak dumnie się prężył. Na koniec było mi właściwie obojętne czy stoi czy leży. W końcu jak długo można patrzeć się na... ptaka?
"Obudziłam się później niż zwykle. Wstałam z łóżka, w radiu była muzyka. Najpierw zdjęłam koszulę, potem trochę tańczyłam i przez chwilę się czułam jak dziewczyna świerszczyka."

Niestety ta piosenka absolutnie nie odzwierciedlała mojego poranka, który wyglądał mniej więcej tak:
Obudziłam się po raz drugi około 6 rano na kolejną porcję mleka, której głośnym płaczem domagała się Mała J. Kiedy napełniłam jej wiecznie pusty żołądek, zanurzyłam się w jeszcze ciepłej pościeli i przymknęłam oczy. O 6:30 z półsnu wyrwał mnie budzik mojego M. Przeklęłam pod nosem, nakryłam głowę kołdrą i ponownie dałam się obejmować Morfeuszowi. Jakieś pół godziny później wpadły. Biegnąc do mojej sypialni Mała J zaliczyła bliskie spotkanie twarzy z podłogą i po raz n-ty tego lata rozcięła sobie to coś pod górną wargą. Krew polała się strumieniem, ale spokojnie. Sztukę jej tamowania opanowałam do perfekcji. W ten oto sposób córki oznajmiły mi, że właśnie rozpoczął się nowy dzień. Jupiiii...

Kiedy one ogłupiały się bajkami, wciąż jeszcze nie mogąc się dobudzić, starałam się nie uciąć sobie palca robiąc im śniadanie. Dopiero po wykonaniu kilku codziennych obowiązków kury domowej lub pani domu, jak kto woli, udało mi się całkowicie ocknąć. Może też dlatego, że Mała J spadła z kanapy i urządziła potworny raban. Zarządziłam więc koniec bajek i zabrałam swoje pociechy (no nie wiem...)* na spacer. Po drodze zahaczyłam o warzywniak i nawet w nim Duża J domagała się kupna jej czegoś. Czegokolwiek, byleby tylko coś kupić... No cóż, uległam córce i wręczyłam jej kilka pęczków kopru z chrzanem i czosnkiem.Będziemy kisić ogórki. A niech ma dziecko trochę radości. Stojąc w kolejce do kasy w spożywczaku, kobieta przede mną przypomniała sobie, że nie wzięła pomidorów. Spokojnym krokiem skierowała się na dział warzywny, gdzie jeszcze spokojniejszym ruchem wybierała idealne okazy. Mała J darła się w wózku, a ludzie za mną patrzyli poirytowani to na mnie, to na córkę, to na mnie. Wzdrygnęłam ramionami i powiedziałam:
-Mnie również ona denerwuje - wskazując wzrokiem wąchającą pomidory panią.
W kolejnych sklepach sytuacja z zachciankami Dużej J powtarzała się kilkakrotnie, w związku z tym wracałam do domu z wózkiem obładowanym siatkami jak sanie Świętego Mikołaja. Tylko on miał kilka reniferów, a ja jestem jedna... Magicznego pyłu do latania też akurat nie wzięłam. A przydałby się, bo już kilka razy wspominałam chyba, jak duże i strome mam schody na klatce schodowej. Kiedy tak wczołgiwałam się po nich, jedną ręką ciągnąc wózek, drugą uwieszając się na poręczy, a trzecią (czyt. w zębach) niosąc torby, podszedł pewien mężczyzna. Spojrzał na mnie, na schody, wydał z siebie "Ohohooo" sugerujące przerażenie wysokością stopni i wyciągnąwszy paczkę popcornu z siatki, zaczął oglądać moje zmagania. Po chwili podeszła do niego kobieta, również pokręciła głową na widok pokonywanych przeze mnie schodów, wzięła garść popcornu od mężczyzny i towarzyszyła mu w gapieniu się na mnie. Przez moment w jej oczach pojawiło się współczucie i nawet chyba drgnęła, by mi pomóc. Widząc jednak, że opanowałam sytuację i w celu utrzymania równowagi zarzucam nogę na ścianę, cofnęła się i wepchnęła kolejną garść prażonej kukurydzy do ust. Po kilku minutach mój spektakl musiał zrobić się monotonny, bo zrezygnowali z jego oglądania.
- Chwileczkę, przytrzymam Pani - powiedział mężczyzna do towarzyszącej mu kobiety i jak na prawdziwego dżentelmena przystało, puścił ją przodem trzymając i tak otwarte drzwi od apteki.
No cóż, dziś o prawdziwych mężczyzn nie jest tak łatwo, a ten jeden z nielicznych był akurat w pracy...Tak mój M, to o Tobie mowa.
Po skończonym obiedzie, gdy odchodząc od stołu powiedziałam "Dziękuję", a Duża J odpowiedziała mi "Nie ma za co", w domu pojawił się pewien niezapowiedziany gość. Wszedł przez okno i bez słowa przespacerował się po pokoju, wzbudzając swoją postacią i obecnością, ogromny zachwyt moich dzieci. Od razu zaproponowałam mu zamieszkanie u nas. Zaprezentował się w całej okazałości i z przekonaniem stwierdzam, że takiego...no...ptaka, nie widziałam jeszcze u siebie w domu.

Dziewczynki ugościły go najserdeczniej jak umiały i wysypały na podłogę cały karton zabawek. Kochane dzieci, wiedzą co zrobić, żeby mama choć przez kilka minut w ciągu dnia nie miała czasu na nudę.
Sorry Gregory, nie byłam przygotowana na wizytę gości. Ciasta nie upiekłam. Gołąb musiał zadowolić się pokruszonymi krakersami. Ewentualnie rosołem, ale musiałaby rozebrać się i wejść do garnka oddając się ciepłej, wodnej kąpieli. Powiedział, że krakersy zdecydowanie mu wystarczą.

Najadłszy się i pożegnawszy, gołąb opuścił nasze mieszkanie tą samą drogą, którą przyszedł. Oknem.
I żeby tradycji stała się zadość, zgodnie ze starogołębim zwyczajem - zaznaczył swoją obecność, posrywając sobie to tu, to tam, z wielokrotnym naciskiem na "to tu" i "to tam". I jeszcze siam. Dzieci uradowane, że w naszym domu zagościło ptactwo, poszły bawić się piórkiem, które z niego wypadło. Mnie zostawiły z rozsypanymi zabawkami, pokruszonymi resztkami krakersów i biało-zielonymi pieczątkami na dywanie, podłodze, stole, pod stołem, za fotelem... No cóż. Najwidoczniej wizyta u mnie okazała się być bardziej stresująca dla gołębia niż dla mnie.


* Oczywiście, że pociechy. Przecież wiecie, że jak tak tylko sobie marudzę :D

Więcej wpisów na www.co-ja-plote.blogspot.com

Ten tekst napisał dziennikarz obywatelski. Więcej tekstów tego autora przeczytacie państwo na jego profilu: CoJaPlote

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5