Z MOJEGO DZIECKA WYSZEDŁ KOSMITA...

2014-09-18 14:57:01(ost. akt: 2014-09-18 15:04:40)
Za nami kolejny tydzień szkoły. Eeee, czy ostatni mój post nie zaczynał się podobnie? Chyba tak... No cóż. Wygląda na to, że teraz większość wpisów będzie zaczynać się od "za nami pierwszy tydzień, miesiąc, rok...szkoły". Do rzeczy. Kontakt Dużej J z rówieśnikami dostarczył nam dwie nowe rzeczy w domu: bransoletkę od nowej przyjaciółki oraz wirusa od niezidentyfikowanej osoby. Tak więc córka siedzi teraz w domu z bolącą głową i zatkanymi zatokami, ale za to z nową bransoletką na nadgarstku.
Na początku posłania Dużej J do szkolnej placówki uznaliśmy, że nie będziemy skazywać jej na świetlicę i od razu po zakończeniu zajęć będziemy ją odbierać. M zaproponował, że będzie odwoził ją rano do szkoły - samochodem, a ja odbiorę córkę - pieszo. A że szkoła nie jest w naszym rejonie i znajduje się na prawie najwyższym punkcie w naszym mieście, a uściślę, że my mieszamy w najniższej części, to już była sprawa drugorzędna. Jak ten M coś czasem palnie...
W każdym razie pierwszego dnia dałam sobie i pieszym wędrówkom - szansę. Córka pojechała do szkoły, ja szybko ogarnęłam dom, ugotowałam obiad, machnęłam tuszem oko, coby ludzi nie straszyć widokiem ciężkiej choroby i... i chcąc ułatwić sobie życie postanowiłam pojechać po córkę komunikacją miejską. To nic, że przyjechała jakaś miniatura normalnego autobusu i że będący tam już jeden wózek zajął całość wolnej przestrzeni. To nic, że starsze panie dostały nadprzyrodzonych sił i przeskakiwały mój wózek, choć już jego przodem byłam w autobusie. To wszystko to nic. Problemem okazała się Mała J, która postanowiła utrudnić mi ułatwianie sobie życia, drąc się w autobusie w niebo głosy. Świetnie. Nawet tej drobnej przyjemności mi pożałowała. Całą podróż zastanawiałam się co prędzej nastąpi: uciszenie się córki - mało prawdopodobne, wyjście kilka przystanków wcześniej - rozważałam, czy wypchnięcie mnie przez pasażerów na pierwszym postoju - bardzo możliwe ? Nawet w pewnym momencie babcie osaczyły mnie i zaczęły niepokojąco szybko zwężać stworzony krąg. Na całe szczęście z opresji uwolnił mnie przystanek "Kościół". Gdy dotarłam do celu, wysiadłam w towarzystwie "Ochhh" i "Ufff" wydobywających się z ust pasażerów i kierowcy miniautobusu. Oczywiście sala Dużej J znajdowała się na samej górze, czyli do pokonania miałam 4 piętra. Co to dla mnie, phi! Niedawno uczyłam ją jeździć na rowerze , więc kondycję mam olimpijską. A przynajmniej powinnam mieć. Kiedy Duża J w zwolnionym tempie zakładała buty, ja obmyślałam już trasę powrotną. Miałam do wyboru dwie opcje:
-dłuższa i w miarę łagodna
-krótsza, ale ze 100-metrową pionową górką do pokonania
Wybrałam krótszą. W połowie tej górki, która wydawała się nie mieć końca, plułam sobie w brodę i wymierzałam karę w postaci samoliściowania się za głupotę. Pokonanie krótszej drogi zajęło mi prawdopodobnie więcej czasu niż przejście tej dłuższej... Bo jak się nie ma w głowie - ma się w nogach. Mądre słowa... Następnego dnia, jak przystało ma matkę Polkę - wykupiłam Dużej J obiady i zapisałam ją na świetlicę. Ona będzie mogła dłużej bawić się z dziećmi, a ja...a ja będę miała więcej czasu na sprzątanie. A miałam co sprzątać. Mała J ma jakieś odparzenia więc pediatra, poza zapisaniem stosownej maści, kazała wietrzyć córkę. Konkretnie - puszczać ją bez pampersa. Tak więc pewnego dnia M zdjął Małej J pieluchę i pozwolił ganiać jej soute. Kiedy ta mała, różowa, niewinna, pulchna i słodka dzidzia grzecznie bawiła się torebeczką - ja spokojnie sprzątałam pokój. Gdy się odwróciłam w jej stronę, na dywanie zamiast własnego dziecka ujrzałam TO!


"CO TO?!" wrzasnęłam, bo wciąż nie miałam pojęcia, z czym mam do czynienia. Szybko jednak dotarło do mnie, że ten obcy nie przyleciał tu z innej planety. Pokonał za to kręte i długie ścieżki jelita Małej J. Kochane dziecko... jak zrobić kupę, to na biały liść na dywanie. Ale co tam, jestem ze stali, emocje mnie się nie imają, a kupa moich dzieci nie jest brzydka i wcale nie śmierdzi. A to, że wyszłam na chwilę z domu i soczyście sobie przeklęłam kopiąc worek ze śmieciami - wcale nie było oznaką złości.
W taki oto sposób całą niedzielę spędziłam na praniu dywanów, bo skoro już zaczęłam od jednego, to mogłabym przeprać resztę, prawda? Tak więc dzieci oglądały bajki - ja szorowałam pierwszy dywan. Dzieci bawiły się - ja szorowałam drugi dywan. M oglądał wieczorem "Czas honoru" - ja szorowałam trzeci dywan. Tylko od czasu do czasu, chcąc wybić sobie na przyszłość plan prania wszystkich dywanów - samoliściowałam się po twarzy. Swoją drogą, muszę wymyślić sobie inną karę, bo ta jakoś nie skutkuje. Pranie skończyłam wówczas, gdy razem z plamami zeszła mi skóra z rąk, a mały palec spuchł tak, że lewa dłoń mogła poszczycić się posiadaniem kciuków po obu jej stronach. A łzy, które płynęły mi po policzkach, nie były z bólu. To efekt wzruszenia nad czystością dywanów...
Arleta Jurczak

• Zawsze w czwartek - tylko ciekawe informacje


Pochwal się tym, co robisz. Pochwal innych. Napisz, co Cię denerwuje. Po prostu stwórz swoją stronę na naszym serwisie. To bardzo proste. Swoją stronę założysz klikając na mragowo.wm.pl w ramkę " ZAŁÓŻ PROFIL ", która znajduje się w prawym, górnym rogu strony.Szczegółowe informacje o tym czym jest profil i jak go stworzyć: Podziel się informacją:

">kliknij tutaj
Problem z założeniem profilu? Potrzebujesz porady, jak napisać tekst? Napisz do mnie. Pomogę: Igor Hrywna

Ten tekst napisał dziennikarz obywatelski. Więcej tekstów tego autora przeczytacie państwo na jego profilu: CoJaPlote

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5