Piekarzem raczej nie będę cz.2

2014-10-13 09:56:23(ost. akt: 2014-10-13 10:04:29)
Uciekłam z domu. Jak nastolatka na buntowniczym gigancie, chwyciłam plecak, nałożyłam znoszone trampki i zdarte jeansy. Zabrałam najpotrzebniejsze rzeczy w postaci portfela i laptopa (jakie czasy taki niezbędnik) i ewakuowałam się jak najdalej od miejsca zamieszkania. Czyli jakieś...policzmy...no będzie z 50 m od domu. Uciekinier ze mnie żaden. Siedzę w pobliskiej kawiarni, rozkoszuję się smakiem kawy (wprawdzie nie pijam, ale przy takiej okazji...) i brzmieniem dobrej muzyki. Jak dobrze, że pamiętałam o wzięciu ze sobą słuchawek.
Postanowiłam zrobić eksperyment i sprawdzić, jak to jest pisać poza domem. Może nie w obcym, ale innym środowisku. Bez plączących się dzieci, bez przerw na podanie smoczka i piciu, bez bluzgającego Battlefielda w którego młóci mój M... I muszę przyznać, że coraz bardziej zaczyna mi się to podobać. Wreszcie ktoś skacze wokół mnie. Dostałam kawę prosto pod nos, co chwilę obsługa pyta się czy czegoś potrzebuję, czy zapalić mi światło, czy nie jest mi za jasno, czy nie wieje mi od okna... Już zapomniałam jak to jest! To o której zamykają? Bo chyba trochę tu posiedzę...
Pisałam jakiś czas temu o tym, jaki jest ze mnie marny piekarz. Pomimo zrobienia niemal trującego chlebo-placka, którego nawet ptaki nie chciały jeść, nie poddałam się i podjęłam kolejne próby upieczenia własnego pieczywa. Tym razem wszystko miało być jak należy. Własnoręcznie przygotowany wcześniej zakwas, który tydzień dojrzewał dokarmiany w szafce, niezbędne składniki... Ogółem wszystko na tip-top, cacuś-glancuś, tutto magnificamente! Tak więc podejście numer dwa. Zrobiony zaczyn, zgodnie z przepisem, przeleżał 12 h w ciepłym miejscu, potem reszta składników, kolejne kilka godzin wyrastania i do piekarnika. Godzina pieczenia i voila. Możecie wyobrazić sobie moją minę, gdy pełna nadziei wyjęłam coś, co wyglądało jak kruchy spód do tarty, a z chlebem miało tyle samo wspólnego, co cytryna z zorzą polarną. Ale ale! Jestem kobietą, matką, żoną! Przytrafiały mi się w życiu gorsze rzeczy niż nieudany chleb! I to właśnie z ich powodu beczałam. A że akurat stałam nad piekarnikiem i żytnią podeszwą... Zbieg okoliczności.
Kilka dni później - podejście numer trzy. Nowy przepis i kilkaset komentarzy wychwalających go pod niebiosa. Normalnie każdemu chleb wyszedł idelany, więc czemu miałby nie wyjść mi? Tym razem zaczyn rósł 2 godziny, potem ciasto kolejne 12 i gdy wszystko urosło, napuchło, popracowało i dojrzało - wstawiłam do piekarnika. Tym razem zrobię dwa bochenki, to może choć jeden z nich wyjdzie? Po fakcie dotarło do mnie, że sensu w tym myśleniu po prostu nie było, ale... My kobiety czasem tak mamy. Co kilka minut klękałam przed piekarnikiem i gapiłam się przez szybę jak dziecko na wystawę z landrynkami, by sprawdzić czy dobrze rosną. Z dumą stwierdziłam, że oba chleby wyszły zajebiście pięknie. Jeszcze tylko kilkanaście minut i będzie można rozpocząć degustację. W całym domu unosił się zapach prawdziwej piekarni. Rzeczywiście, chleb na prawdziwym zakwasie pachnie wyjątkowo smakowicie. Na wszelki wypadek odtańczyłam taniec dziękczynny dla bożka chlebowego (jeśli taki istnieje) i wyjęłam swoje dwa wypieczone i wyrośnięte dzieła. Sztachnęłam się ich aromatem i kolejną godzinę czekałam aż wystygną. A nie było to łatwe zadanie, bo ślina ciekła mi po brodzie jak osobie uzależnionej od botoxu. Upragniona chwila nadeszła, wzięłam nóż, wbiłam w chrupiący bochenek i ... I stwierdziłam, że chlebowego bożka nie ma! A przynajmniej mnie opuścił. Jakbym kroiła purchawkę. Pufff, pył, para i flak. Mój chleb nie urósł. Urosła sama skórka zostawiając pod sobą kilka centymetrów wolnej przestrzeni, na włożenie do niej...no nie wiem... na przykład buta. Zamiast pysznego pieczywa na śniadanie, miałam dwie oklapnięte purchawy. CO ZE MNĄ JEST NIE TAK?! WHY?! PORKE?!
Ale co tam, chwila babskiej histerii, mały foch na cały świat i idąc za ciosem zrobiłam szybki mix składników. Nie czekając pół doby na wyrośnięcie chleba - wstawiłam go do piekarnika na niską temperaturę by przyspieszyć ten proces. Potem następna godzina pieczenia, kolejne 60 minut stygnięcia i chwila prawdy. Wbiłam weń ostrze kuchenne, wstrzymałam powietrze i usłyszałam zstępujące z niebios anioły żyta z rozbrzmiewającą pieśnią w tle.


I nadęłam się z dumy, że wreszcie po wielu nieudanych i czasochłonnych próbach, chleb pachniał i smakował jak należy. I to wszystko stworzone moimi, tymi matczynymi, gołymi rękami! Z radości i z aprobatą Dużej J, gotowa byłam otworzyć własną piekarnię. Ludzie biliby się o moje wypieki. Już w myślach widziałam te tłumy. Tylko muszę popracować jeszcze nad jedną rzeczą... Wprawdzie chleb smakował wybornie, nie było w nim nawet centymetra zakalca, ale miał jeden, mały mankament... Był trochę...eee... mały. Właściwie, to miał jakieś 2 cm wysokości. Chyba nie ma już dla mnie nadziei...

P.S. Tak szybko uciekałam z domu, że dopiero w kawiarni zorientowałam się, że mam koszulkę założoną na lewą stronę, a na plecach sterczy mi 10 centymetrowa metka...

Więcej wpisów na www.co-ja-plote.blogspot.com

Źródło: Artykuł internauty

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5