LONDON CALLING

2014-10-30 09:25:07(ost. akt: 2014-10-30 09:27:29)
Udało się! Pierwsze wakacje bez dzieci oficjalnie uznaję za odhaczone. Od czwartku do poniedziałku miałam przyjemność poznawać zakamarki Londynu, co czyniłam z wypiekami na twarzy. Tak się złożyło, że towarzyszył mi w tym sam Dawid Podsiadło. Tak mily Państwo, tłukłam jego album w kółko, choć zgrałam sobie całą masę innej muzyki. Dawid jeździł ze mną autobusem, leciał samolotem i razem też zasypialiśmy. Nawet pisząc ten tekst słyszę, jak czule śpiewa mi do ucha przypominając spędzone w Anglii chwile. I chyba już do końca życia będzie kojarzył mi się z tym konkretnym wyjazdem. Ale nie o nim (w sensie, że nie o Dawidzie) miałam pisać. O sobie! Już przed samą podróżą panikowałam, że nie zmieszczę się w 10 kg bagażu, co mieliście okazję zobaczyć na Facebooku (kto nie polubił fp może {wskazane} to nadrobić ). Posegregowałam więc ciuchy i wybrałam te niezbędne. Z niezbędnych wyodrębniłam te najbardziej niezbędne, a i tak w efekcie tego miałam wystarczająco dużo ubrań, by zostać w Londynie jeszcze kilka nieplanowanych dni dłużej. W przeciwieństwie do mojego M, któremu czyste koszulki skończyły się wraz z ostatnim dniem pobytu w UK.
W czwartek o 4 nad ranem pobudka, udało mi się nawet zaspanym okiem dostrzec nieokiełznane brwi. Trzeba być kobietą, żeby o tak niewdzięcznej godzinie depilować sobie brwi, nie pozbawić się ich całkiem, ba, nie widzieć w tym nic nadzwyczajnego! Na lotnisku obawy przed aresztowaniem z powodu posiadania przy sobie zbyt dużej ilości cukru i olejków do e-papierosa, szybko ustąpiły. Odprawa przebiegła całkiem sprawnie, obyło się nawet bez "macanka". Może i lepiej, bo przystojny strażnik miał zakaz dotykania kobiet, a strażniczka...no cóż, nie była nic a nic przystojna. No może kolejki, w których zdążyłam się ciut postarzeć były nieco uciążliwe, ale to tylko wzmacniało moje podekscytowanie zbliżającym się pierwszym w życiu lotem. Podczas startu chciało mi się płakać. Naprawdę! Nie wiem, czy było to spowodowane realnym wzruszeniem tą sytuacją, czy raczej przez wątpliwą przyjemność przechodzenia akurat w trakcie całego tego pobytu PMS. U mnie zespół napięcia przedmiesiączkowego objawia się tym, że przez tydzień nie jestem sobą. Zachowuję jak schizofreniczka, wstaję wściekła, potem płaczę i cały świat mnie wzrusza, i wkurza jednocześnie. Chwilami jest dobrze, po czym znów wybucham płaczem i nic mi nie odpowiada. Tak więc cały lot byłam zarówno podekscytowana, szczęśliwa, wściekła i chciało mi się ryczeć. Być kobietą, być kobietą la la la la la la la laaa...Oczywiście nie chcąc dać tego po sobie poznać, robiłam minę w stylu "phi, samolotem to ja codziennie latam po chleb i mleko". Tylko czy ta mina była wiarygodna? Nie sądzę. Płakałam w drodze do Londynu, w samym Londynie i wracając do domu.W tym miejscu chciałam przeprosić wszystkich, którzy mieli okazję poznać moje "drugie ja". Wraz z wiekiem PMS przechodzę coraz gorzej. Nie zdziwię się więc, jak za kilka lat M będzie wynosił się z domu na ten fatalny tydzień. Lot - super. Wyżarłam paczkę gum i żelków, a i tak ciśnienie zatkało mi uszy do tego stopnia, że tylko wyczekiwałam ich nagłego wybuchu. Na szczęście ku uciesze mojej i sąsiadów, nie eksplodowały. Następnym razem jednak poproszę Dawida Podsiadło, aby podczas lotu wstrzymał się od śpiewania. Po 2 godzinach wylądowaliśmy. Wyszłam z lotniska i chcąc zapytać się o drogę, zagajam do przechodnia:
- Excuse me, do you speak english?
No tak, bo jak się człowiek zestresuje to zapomina, że w Anglii ludzie zazwyczaj po angielsku mówią... Potem szybko się orientuje, że przecież może trafić na jakiegoś obcokrajowca, Polaka na przykład...a zestresowany człowiek zapomina również, że ojczysty język zna i sądzi, że z Polakiem w Anglii to się tylko po angielsku dogada... Ponieważ po dotarciu musieliśmy dwie godziny poczekać na znajomego, który miał nas bezpiecznie eskortować do miejsca spoczynku, a pierwsze próby konwersacji z tubylcami nie należały do udanych, poprosiliśmy kolegę M o jakieś namiary na knajpę, w której będziemy mogli uzupełnić zasoby energii (nażreć się). Wiem, to było długie zdanie. Zaproponował nam lokal nieopodal stacji. Nazywał się (podaję nazwę ku przestrodze wszystkim, którzy kiedyś zechcą odwiedzić tę jadłodajnię) "Dixy Chicken" i serwował naj naj ale to najgorsze jedzenie...źle to ujęłam ...najbadziewniejszy pokarm, jaki w życiu jadłam. Kotlet ze zmielonych kurzych pazurów i piór, stary liść, prawdopodobnie zeszłoroczna sałata, ale głowy nie dam, wszystko polane imitacją majonezu i w towarzystwie woni półrocznej frytury do której wpadła skarpeta - spaw murowany. Ale jak człowiek zestresowany, głodny, a do tego ma PMS - zje to świństwo ze łzami w oczach, bo się arabska obsługa na niego patrzy. A potem płaci samymi papierami, bo się w bilonie nie orientuje. Swoją drogą, kto i po co wymyślił różne monety o tych samych nominałach? Jakby jazda po prąd nie była wystarczająca...
Po kilku godzinach oczekiwania udało nam się w końcu dojechać do tymczasowej mety. I tu muszę pokłonić się goszczącym nas znajomym, bo przywitali nas naprawdę super. W domu czekał na nas cieplutki obiad, potem miły wieczór przy czymś mocniejszym, co pomogło w trawieniu świństwa z Dixy'ego oraz rytuał powitalny w wykonaniu Dejniela. Polegał on między innymi na tym, że zasypiających już gości należało psiknąć gazem pieprzowym. Ot taka nowa, świecka tradycja. Jedni wypluli płuca, inni zwrócili żołądki, kolejni wydrapali sobie oczy. Niestety Dejniel zapomniał, że mam dzieci, w tym jedno w pampersie, które codziennie robi toksyczne kupy. Te wywołują podobne reakcje, co gaz pieprzowy rozpylony prosto w oczy. Tak więc nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Śmiem twierdzić, że przez moment poczułam się nawet jak u siebie w domu... Ech, jakaś taka sentymentalna robię się z wiekiem. Rano rehabilitacja gospodarzy w postaci tłustego angielskiego śniadania i po całej sytuacji nie było śladu. Potem zwiedzanie, zwiedzanie i jeszcze raz zwiedzanie. Co mnie urzekło? Dzielnica Camden Town. Wieczorem zrobiła na mnie naprawdę spore wrażenie. Wszystkie sklepiki i stragany, od których można było dostać oczopląsu - oczarowały mnie totalnie. Moją uwagę przykuło również to, że mieszkańcy mogą swobodnie korzystać z "uroków" oferowanych przez miasto. Jeżeli widzisz piękny trawnik, nawet na środku chodnika i jeśli tylko masz chęć, możesz się na nim położyć, otworzyć butelkę wina i nikt cię za to nie pogoni ani nie ukarze mandatem. Tak więc widząc kogoś drzemiącego w środku dnia na trawie przy przystanku, nie obawiaj się. To nie jest żul. I pomimo braku zakazu spożywania publicznie alkoholu, nie zauważyłam nachlanych grupek pokładających się na ławkach i bluzgających w stronę przechodniów. Piękny był też Regents Park and Primrose Hill. Panorama na oświetlone nocą centrum Londynu skradła moje serce. Trochę żałowałam, że nie było akurat ze mną mojego M, ale mam nadzieję, że kiedyś wybierzemy się do tego magicznego parku razem. Rozłożymy kocyk, otworzymy wino i będziemy cieszyć się sobą i naprawdę cudownym widokiem. Pisząc o Londynie nie sposób nie wspomnieć o komunikacji, która w tym mieście hula jak ta lala. Jeżeli ucieknie ci autobus, spokojnie, za 2 minuty będziesz mieć kolejny. Metro - podobnie. Dłużej niż 4 minuty nie czekałam. Tylko koszt tej świetnej komunikacji był niemały, bo doładowując wciąż karty "ojsterki", wydałam chyba tyle, ile wyniósł mnie bilet lotniczy w obie strony. Niemniej i tak było warto. Moją uwagę zwrócili oczywiście mieszkańcy Londynu. Pomijając już fakt, że spotkasz tam chyba wszystkie nacje, zauważysz też, że te nacje ciągle chodzą ze smartfonami przed nosem. Serio! Któregoś wieczoru sama wracałam metrem i czułam te pytające spojrzenia ludzi "What the fuck?!" gdy moje ręce swobodnie spoczywały oparte na napełnionym pizzą brzuchu. Szybko się zreflektowałam i wyjęłam swój telefon z torebki, i nie posiadając internetu, zaczęłam przeglądać wszystkie swoje zdjęcia. W tej samej chwili usłyszałam "Ufff", a część pasażerów wróciła na swoje miejsca i pochowała gotowe do ataku noże.
Po energochłonnym zwiedzaniu przyszedł czas na obiadokolację, na którą zaprosiła mnie mieszkająca w Londynie siostra. Restauracja z naprawdę znakomitym sushi, w której notabene pracuje, przywróciła mi wiarę w te skreślone przeze mnie już jakiś czas temu danie. Jeszcze tak dobrego sushi nie jadłam, nie dziw więc, że sama pochłonęłam niemal połowę ogromnej deski, na której je serwowano. Dodatkowy prezent od właściciela restauracji, w postaci najdroższego dania z karty (dwa gatunki surowych ryb: łosoś i jakaś druga, której nie znam) był wisienką na torcie. Jadłam jak dzikus, walcząc z obsługą pałeczek i udało mi się wreszcie opanować umiejętność posługiwania nimi! Nawet alergia, która pojawiła się jakieś 2 godziny po zjedzeniu tych pyszności nie zraziła mnie i zamierzam tam wrócić. Oczywiście zaopatrzona w odpowiednie ilości wapna...
Te kilka dni zleciało szybko jak woda w klozecie. Żałuję, że akurat a tym czasie trafiło na PMS i zamiast cieszyć się pobytem, pierwszą połowę się wściekałam, a drugą płakałam. Chlipałam, bo tęskniłam za dziećmi, bo chciałam się wyspać we własnym łóżku, bo już była pora by wracać, bo nigdzie nie ma normalnego pieczywa, bo nieprędko ktoś znów potraktuje moją twarz gazem pieprzowym...taka ze mnie beksa. W samolocie ostatnie pensy, których i tak nie wymienilibyśmy w kraju, wydaliśmy na catering pokładowy. Całe 4,05 funta poszło na kanapki z nadmuchiwanego pieczywa, bo w Anglii chyba tylko takie jedzą. I nawet one, w towarzystwie widoku białej pierzynki z unoszących się pod nami chmur, smakowały wyjątkowo dobrze.
Kiedyś zamierzam odwiedzić Londyn ponownie, ale dopiero wtedy, gdy Mała J będzie większa. Czemu? Bo po powrocie jej reakcja na mój widok daleko odbiegała od tej, którą sobie wymarzyłam. Wchodząc rano do jej pokoju spodziewałam się pisku radości i rzucenia w moje objęcia... Tymczasem Mała J wskoczyła babci na kolana i nie chciała na mnie nawet spojrzeć. Myślałam, że mi serce pęknie. Naprawdę żaden jakiś tam Londyn nie jest wart tego ukłucia w sercu, jakie poczułam gdy córka była na mnie, no nie bójmy się tego powiedzieć - mocno wkurzona.
Co dała mi ta wizyta? Wiele. Odpoczęłam od dzieci, bo byłam emocjonalnym wrakiem, poznałam niewielki skrawek świata, przekonałam się, że język angielski w szkołach mało przydaje się podczas konwersacji z anglikami, którzy wybałuszają oczy gdy wypowiadasz "Would you like cup of tee?" i odpowiadają niezrozumiałym slangiem. Doświadczyłam dużej uprzejmości, nawet podczas codziennych zakupów, przy których chyba z dziesięć razy dziękowaliśmy sobie nawzajem ze sprzedawcą. Czy nauczyłam się czegoś jeszcze? Owszem. Otóż tego, żeby nigdy nie wchodzić do metra z pełnym pęcherzem i pustą butelką, bo nie znajdziesz na nim ani jednej toalety i ani jednego śmietnika. I słusznie, w końcu lepiej, gdy zamiast podłożonej bomby, któremuś pasażerowi wybuchnie pęcherz...

Ten tekst napisał dziennikarz obywatelski. Więcej tekstów tego autora przeczytacie państwo na jego profilu: CoJaPlote

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5