Poprzeczkę zawieszam sobie teraz coraz wyżej

2017-03-19 15:33:17(ost. akt: 2017-03-20 08:45:08)
Martyna Rynkiewicz

Martyna Rynkiewicz

Autor zdjęcia: Wojciech Rynkiewicz

Najbardziej przeżywała połamane dwie jedynki. Ale częste upadki z konia i kontuzje ma już za sobą. W wieku 14 lat zdobyła mistrzostwo Polski w skokach przez przeszkody i z powodzeniem występuje w reprezentacji kraju. Rozmawiamy z Martyną Rynkiewicz z Mrągowa.
— Drażni cię określenie „koniara”?

— Raczej nie. Wszystko zależy od intencji osoby, która go używa. Jeśli nie są złe, to w zasadzie takie określenie ma wydźwięk pozytywny, daje się lubić. Wolę jednak, gdy zawodnika nazywa się po prostu jeźdźcem.

— Pamiętasz swój pierwszy kontakt z końmi? Ten na biegunach, w cyrku czy od razu stadnina?

— Chyba to ostatnie. Zabawę poprzez sport, za sprawą rodziców, miałam wpajaną już od najmłodszych lat. W wieku 2-3 lat robiłam pierwsze kroki w narciarstwie, pojawiły się też konie... I one urzekły mnie najbardziej. Dlatego jeżdżę do dziś.

— Tak szczerze: nie było tak, że jeździłaś dlatego, że było to marzenie rodziców, a nie twoje?

— Być może mieli nadzieję, że spodoba mi się ten sport. Nic mi jednak nie narzucali, nie było żadnej presji. Po prostu to zainicjowali, za co zresztą jestem im wdzięczna, bo nie wiem, czy inaczej trafiłabym w życiu na ten sport.

— Kiedy jeździectwo stało się twoją świadomą pasją, a nie jedną z wielu zabaw?

— Bardzo szybko. Ledwie po kilku pierwszych kontaktach z końmi. Pamiętam, że nie chciałam się z nimi rozstawać. Do tego stopnia, że właściciele musieli mi tłumaczyć: „Konik jest już zmęczony, musi iść spać”. Inaczej nie dawałam się ściągnąć.

— Co zdecydowało o tym, że zrobiłaś krok dalej? Pojeździć czasem to jedno, ale bycie zawodnikiem to zupełnie inna bajka.

— Wyszło naturalnie. Miałam 10 lat, chciałam więcej i więcej, dawało mi to bardzo dużo satysfakcji i radości. Choć początki łatwe nie były. Tym bardziej, że wiązały się one z pewnym kucem, który ewidentnie nie nadawał się do współpracy...

— Co było z nim nie tak? Nie miał nogi?

— (śmiech) Miał wszystkie. To trochę jak z ludźmi, po prostu nie potrafiliśmy się dogadać. Umiałam znacznie mniej, nie miałam doświadczenia, nic nie wychodziło. Przyszła więc konieczność, żeby mieć swojego własnego konia i... wyszło tak, że kupiliśmy dwa.

— Pierwsze turnieje traktowałaś jako zabawę, czy od początku była chęć typowo sportowej rywalizacji?

— Jeśli coś robię, to na 100 procent. Wtedy już wiedziałam, że chcę związać z tym najbliższe lata. Chcę być możliwie najlepsza, poprzeczkę zawieszam więc sobie coraz wyżej.

— Poświęciłaś temu większość życia. Nie czujesz czasem, że straciłaś przez to nieco dzieciństwa? Gdy zasuwałaś przy koniach, rówieśniczki bawiły się na podwórku.

— Dość długo tak myślałam. Wydawało mi się, że przez konie dużo mi umyka. Teraz jednak patrzę na to inaczej. Zresztą: jestem w stanie tak zorganizować czas, że nie odczuwam braku w kontaktach z przyjaciółmi, bliskimi. Wszystko jest kwestią chęci. A że nie było u mnie problemów ze szkołą, to po treningu miałam praktycznie cały dzień dla siebie. Mogłam też biegać po podwórku.

— Wróćmy do zwierząt. A konkretniej, do pieniędzy. Ile kosztuje taki naprawdę solidny koń?

— Koń, na którym można byłoby bez obaw wziąć udział w olimpiadzie, kosztuje mniej więcej od 3 do 6 milionów euro. Moje oczywiście były dużo, dużo tańsze.

— Marzysz o udziale w olimpiadzie? Trzeba chyba zacząć robić plan napadu na bank...

— (śmiech) Jeździectwo to sport nieprzewidywalny, nie mam pojęcia, co będzie jutro. Do najwyższego poziomu, o ile będzie to możliwe, wciąż długa, długa droga.
Ale i obecnie nie narzekam: dzięki wsparciu mojego sponsora miałam okazję startować w wielu krajach, jak choćby na mistrzostwach Europy w Hiszpanii.
W najbliższym czasie też nie zabraknie dalszych wyjazdów. Bez takiego wsparcia, nawet z umiejętnościami i doświadczeniem, trudno byłoby dostać się do kadry narodowej. A jestem w niej i zamierzam wkrótce znów pojechać na mistrzostwa Europy.

— Dość szybko dorobiłaś się tytułu mistrzyni Polski.

— Dokładnie w 2013 roku, gdy miałam 14 lat. Był to ostatni rok, gdy występowałam w kategorii dzieci. Od tego czasu było jeszcze kilka fajnych sukcesów...

— Kilka? Proszę cię. Miałem właśnie zapytać, jak w ogóle znajdujesz miejsce na te wszystkie puchary.

— (śmiech) Myślę właśnie nad przykręceniem kolejnej półki, bo powoli brakuje mi przestrzeni nawet na książki. Mam trochę trofeów, regał coraz bardziej wciska się w podłogę.

— Wcześniej dałbym sobie uciąć rękę, że masz nad łóżkiem jakiś plakat lub obraz z koniem. I... nie miałbym już tej ręki.

— Chyba preferuję minimalizm. Przez trofea i tak coraz mniej miejsca w pokoju, więc na ścianach chciałam mieć tylko półki i lustro. W stajni jestem na co dzień, w domu próbuję mieć od tego odskocznię. Nie można myśleć ciągle o jednym, bo człowiek by zwariował.

— W stajni nie zawsze pachnie fiołkami. Często trzeba się napracować, ubrudzić...

— Wcale nie wygląda to tak, jak mogłoby się wydawać. Utrzymanie konia i koszty z tym związane już zawierają takie czynności jak np. czyszczenie boksów. Do mnie należy czyszczenie zwierzęcia, ale głównie z kurzu.

— Czyli, potocznie ujmując, zawodnicy mają ludzi od tej najbrudniejszej roboty?

— Można tak powiedzieć, choć pewnie nie brzmi to pięknie. Powiem więcej. Niektórzy z tym opłacaniem idą jeszcze dalej: jeźdźcowi ktoś również siodła konia, przyprowadza przed startem, a nawet... jeździ na nich, żeby trzymały formę.

— Jeździec nie skacze sam przez płotki, to gra zespołowa. Gdzie w tym przypadku zespół?

— I ja myślę podobnie. Dlatego nie chciałabym nigdy takiej sytuacji. Nie tylko ze względu na dodatkowe koszta, ale przede wszystkim dlatego, że ograniczyłoby to kontakt ze zwierzęciem. Myślę, że w tej dyscyplinie więzi z koniem są bezcenne: bliskość, zaufanie... Bez tego trudno o sukces.

— Wolisz przebywać z końmi czy z ludźmi?

— Pytanie: z jakimi ludźmi? Nie byłoby to szczere, gdybym powiedziała: tylko i wyłącznie konie, nic więcej się nie liczy. Po całym dniu przebywania w szkole, gdzie czasem pojawiają się jakieś negatywne emocje, jest to jednak niesamowicie przyjemna odskocznia.
Nie potrafiłabym jednak zrezygnować z kontaktów z ludźmi. Najlepiej, gdy udaje się łączyć jedno z drugim: mieć przyjaciół, którzy też uwielbiają konie.

— O szkoleniu koni mówi się wiele. Chcę zapytać z drugiej strony: czego konie potrafią nauczyć człowieka?

— Na pewno cierpliwości i systematyczności. Spokoju i opanowania. A to podstawa w każdym sporcie. Jeśli się cierpliwie nie powtarza, systematycznie nie trenuje, to ani zawodnik, ani koń do niczego nie dojdą.
Koń to taki sam sportowiec jak człowiek: też musi wzmacniać charakter i mięśnie — zarówno wytrzymałościowo, jak i siłowo.

— Czyli zawodnik sprawdza się jednocześnie też jako „trener personalny”?

— Tak. Choć część jeźdźców uważa, że ich własna sprawność nie gra aż takiej roli. Myślę, że to jeden z rażących błędów. Gdyby nie to, że sama ćwiczę w domu i na siłowni, to nie miałabym takiej równowagi i świadomości własnego ciała.
Wiele rzeczy trzeba robić jednocześnie, niezbędna jest świetna koordynacja ruchowa, połączona z podwójnym myśleniem: i za siebie, i za konia.

— Czyli jeździec z nadwagą nie jest materiałem na podium. Raczej do ilustracji przysłowia: „baba z wozu, koniom lżej”.

— (śmiech) Fizyki się nie oszuka. Jeśli koń musi nosić więcej, to musi mieć więcej siły i wytrzymałości. A w turniejach często każdy najmniejszy detal ma olbrzymie znaczenie.

— Ile razy spadłaś z konia?

— Już tego nie liczę, początkowo było tego dość sporo. Teraz jednak mi się to praktycznie nie zdarza. Ostatni raz upadek zaliczyłam w zeszłym roku w finale pucharu Polski. Miałam 40-stopniową gorączkę, nie wiedziałam, gdzie jestem i... jakoś tak wyszło.

— Upadki to często również kontuzje. Były jakieś dotkliwe?
— Zdarzały się. Podczas jednego z upadków połamałam np. dwie jedynki...

— (śmiech) Wybacz, właśnie wyobraziłem sobie reakcję szkolnych kolegów, gdy posyłasz im szeroki uśmiech.

— (śmiech) Nie było tak źle, mam bardzo dobrego dentystę. Nie widać żadnej różnicy. Staram się zresztą otaczać ludźmi, którzy mają do siebie zdrowy dystans, są wyrozumiali.

— Wiem jednak, że nie wszystkie urazy były zabawne.

— Fakt. Całe szczęście, nigdy nic nie złamałam, choć chyba każdy palec miałam już wybity. Był jednak wstrząs mózgu, dość poważnie podrapana twarz, a nawet górna warga przebita dolnymi zębami.

— Brzmi makabrycznie.

— Odrobinę. Wszystko jednak dobrze się skończyło, to już tylko wspomnienie. Po urazach nie ma śladu.

— 9 marca stuknęło ci 18 lat. Niedługo matura, potrzeba więcej czasu na naukę. Starczy go dla koni?

— Na pewno. Z całym materiałem jestem zresztą na bieżąco. Radzę sobie dość dobrze, a w wakacje powtórzę jeszcze wszystko w miarę wolnego czasu. Chodzę też na zajęcia, dzięki którym nadrabiam nieobecności związane z zawodami.
Matury się nie boję, zwłaszcza części humanistycznej. A z matmą... jak to z matmą — trzeba systematycznie ćwiczyć. Jak się nie ma na nią czasu, to ma się później problem.

— Co dalej? Weterynaria?

— Na pewno coś niezwiązanego z jeździectwem i końmi. Do pracy trenera — o czym myślę w przyszłości — niepotrzebne są żadne studia. Ważne są wiedza, doświadczenie, umiejętności, charakter, trochę charyzmy. Nie chcę ukierunkowywać się tylko na jedno, bo jeśli coś nie wyjdzie, to nie będę miała planu awaryjnego.
Myślałam ostatnio o architekturze, czasem o fizjoterapii. Rodzice zajmują się sportem, mamy siłownię. Start byłby więc łatwiejszy. To wyjście kusi, wydaje się mieć przyszłość. A i łatwo połączyć ją z fizjoterapią koni — naturalnie po przebrnięciu przez całą masę wiedzy o anatomii zwierzęcia itp.
Czy to jest to? Nie wiem. Wciąż szukam. Jest jeszcze czas, nie chcę podejmować tej decyzji pochopnie.

kk







2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5