Bo ja mieszkam na wakacjach..

2017-06-18 18:09:12(ost. akt: 2017-06-18 18:10:37)
Katarzyna Enerlich

Katarzyna Enerlich

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Historia Mazur to kopalnia fantastycznych opowieści. Jedną z nich są dzieje mormonów we wsi Zełwągi. Ich historię opowiada nam mrągowianka, która napisała o nich książkę „Wiatr od jezior”. Wkrótce premiera! Rozmawiamy też o wakacjach i celebrowaniu życia. 

— Kiedy rozmawiałyśmy ostatni raz, ukazała się pani książka „Rzeka ludzi osobnych”, w której przedstawiła pani odchodzący świat staroobrzędowców. Ludzie ci żyli w Wojnowie na Mazurach, gdzie mieli klasztor. Najnowsza pani książka nosi tytuł „Wiatr od jezior”. O czym tym razem pani opowiada? 

— Jest to książka o mormonach, którzy mieszkali przed II wojną światową i jeszcze po jej zakończeniu na Mazurach w niewielkiej wsi Zełwągi, połóżonej między Mrągowem a Mikołajkami.

— To niebywałe! Skąd się tu wzięli mormoni? Przecież to wyznanie powstało w Stanach Zjednoczonych i tam w Salt Lake City jest główna mormońsksa siedziba. 

— Mieszkańcy Zełwąg byli ewangelikami. Wyznanie zmienili pod wpływem mieszkańca wsi, który wyjechał w głąb Niemiec i po latach powrócił. Tam zainteresował się naukami mormonów i przeszczepił ich wiarą na mazurski grunt. Pojawili się też mormońscy misjonarze z Niemiec.
Nie wszyscy mieszkańcy Zełwąg przystąpili no nowego kościoła. Ale jeszcze w latach 70. XX wieku mormoni w Zełwągach mieszkali. Do dzisiaj żyją osoby, które ich pamiętają. W 1946 roku do Zelwąg dotarła jeszcze jedna mormońska misja. Ze Stanów Zjednoczonych przyjechał Ezra Benson (zmarł w 1994 roku; 13 prezydent Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich/The Church of Jesus Christ of Latter-day Saints — red.), który chciał zobaczyć, jak żyją mormoni.
Podczas pobytu w Polsce i na Mazurach napisał pamiętnik. Dotarłam do niego dzięki Marcinowi Kuliniczowi z Warszawy. On podesłał mi kopię zapisków, a przetłumaczyła je Anna Badyoczek, moja koleżanka joginka. W ten sposób w mojej książce ukazała się chyba pierwsza w Polsce publikacja pamiętników Bensona. 

— Ale nie jest to naukowa praca historyczna.

— To nie jest nawet reportaż. Napisałam bardzo luźną opowieść, wspierając się swoją wyobraźnią. Niektórzy bohaterowie są zupełnie fikcyjni, choć są też w mojej książce fakty. Wyjaśniam, skąd wziął się grób przy dawnej mormońskiej kaplicy. Historia jest prawdziwa, choć zmieniłam personalia bohaterów. 

— Zatem jeżeli ktoś będzie chciał iść po prawdziwych śladach pani wymyślonych bohaterów z Zełwąg, może skorzystać z „Wiatru od jezior” jak z przewodnika? 

— Będzie mógł iść do puszczy za wsią na tak zwany wygon. 

— Pokazuje też pani, że na Mazurach dość późno przecież schrystianizowanych, długo obecne były wierzenia pruskie.

— Wszystko się tu miesza. Są katolicy i ewangelicy, ale też starowiercy i mormoni. Mozaika wyznań jest bardzo charakterystyczna. Kiedyś w niewielkiej wsi pod Mrągowem (nie podam jej nazwy, bo to jest być może pomysł na kolejną książkę) znalazłam 6 rożnych wyznań!

— Ciekawe, że mimo prób ujednolicenia czy to wyznaniowego, czy ideologicznego Mazur, duch tej ziemi się nie poddał. 

— Nie! Nadal jest niezłomny.

— Idą wakacje. Gdzie pani wyjeżdża?
— Nigdzie nie wyjeżdżam. Czasami znajomi pytają mnie właśnie o wakacje. Odpowiadam im, że nigdzie nie wyjeżdżam, bo ja mieszkam na wakacjach. Mam dom z ogrodem na skraju wsi. Z okien rozciąga się widok po horyzont.
Najlepiej odpoczywam we własnym domu i ogrodzie. Pomysły na książki przychodzą do mnie same. Poddaję się fali oczekiwania. Nie popędzam niczego. I rzeczywiście pomysły się pojawiają.

— Ale czasem gdzieś jednak pani wyrusza. Na przykład na Targi Książki do Warszawy.

— To chyba jedyne targi, jakie odwiedzam. Jeżdżę też oczywiście na spotkania z czytelnikami.

— I o to chciałam zapytać. Ja idę na spotkanie z pisarzem, żeby zobaczyć, jak wygląda, jak i co mówi. Nie mam pretensji, gdy się rozczaruję, bo i tak najważniejsze jest to, co pisze. A co pani wynosi ze spotkań z czytelnikami?

— Wiele ciekawych historii! Nie z każdej powstała od razu cała książka, ale wykorzystuję je jako wątki. Czasem wystarczy kropla opowieści, która przydaje się w kolejnej książce.
Nie wszystkie spotkania są owocne, ale wiele jest. Zdarza się, że wykorzystuję losy osób spotkanych w drodze. Przykładem może być pan Artur ze Zdzieszowic. Rzeźbiarz i obrońca gwary śląskiej stał się jednym z bohaterów książki „Prowincja pełna złudzeń”. Ujął mnie swoją pasją do obrony regionalnego dziedzictwa — w tym przypadku Śląska Opolskiego. U nas takich ludzi jest niestety mniej.

— Wiem, że prowadzi pani zajęcia jogi. Co w tym ciekawego? 

— Joga jest wspaniała. Jest szansą nie tylko na zdrowie fizyczne, ale też na zmianę wewnętrzną samego siebie. Dzięki jodze zwolniłam i patrzę na świat inaczej. Joga to nie tylko praca na macie z ciałem, ale też praca dla ciała. To zdrowe jedzenie, kontakt z przyrodą, uprawa ziół, robienie własnych kosmetyków. Joga to nie konsumowanie życia, tylko jego celebrowanie. 


mzg

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5