Ryszard Bitowt jakiego nie znamy

2018-09-13 12:00:00(ost. akt: 2018-09-13 12:11:04)
Ryszard Bitowt w okresie przyjazdu do Polski

Ryszard Bitowt w okresie przyjazdu do Polski

Autor zdjęcia: Archiwum Ryszrd Bitowt

— Urodziłem się 31 maja 1935 r. Od tego czasu liczy się mój wiek biologiczny. Inaczej przedstawia się sprawa daty moich urodzin formalnie. We wszystkich dokumentach jako datę urodzin mam zapis 26 czerwca 1929 r. — mówi pan Ryszard.
Ryszard Bitowt jest badaczem i popularyzatorem dziejów Mazur, zwłaszcza Ziemi Mrągowskiej. Analizuje i kolekcjonuje (kontynuując pasje ojca) kamienie ze znakami pogańskimi. Bada pierwotne pismo pogańskich Prusów. Jest autorem wielu publikacji poświęconych historii Mrągowa. Jako długoletni nauczyciel i wychowawca kilku pokoleń mrągowskiej młodzieży, także dziś popularyzuje wiedzę o dziejach Mazur, a zwłaszcza Mrągowa i okolic. Uczestniczy w akcjach edukacyjnych, jak np. „Zielone archiwum mówionej historii”. Jest, miedzy innymi, autorem broszurowego wydania zawierającego legendy mrągowskie. Jest także inicjatorem reaktywowania w Mrągowie sanatorium.
Leksykon mówi jeszcze, że Ryszard Bitowt urodził się w 1930 r., jako syn Moniki z domu Duchiewicz i Antoniego Bitowta - sołtysa i gospodarza z Białozoryszek pod Wilnem, w rodzinie o bogatych tradycjach patriotycznych. Uczył się w progimnazjum w Bezdanach. W styczniu 1946 r. wraz z rodziną opuścił Bezdany i w maju tegoż roku, w ramach akcji repatriacyjnej trafił do Pieszkowa koło Lidzbarka Warmińskiego. W 1963 r. przeniósł się do Wyszemborka koło Mrągowa. W 1974 r. osiadł w Mrągowie, gdzie mieszka do dziś. Te i inne, bardzo ciekawe, informacje o nauczycielu, historyku, numizmatyku i społeczniku można wyczytać z bogatego zbioru wydawnictw oraz bezpośrednio z jego publikacji.

Ryszard Bitowt jest znany ze swojej działalności nie tylko w Mrągowie. Jego osiągnięcia opisane są szeroko w przeróżnych opracowaniach. Kurier Mrągowski spróbuje dotrzeć do pana Ryszarda bliżej, spróbuje poznać jego życie osobiste, jego marzenia i tęsknoty oraz jego osobistą ocenę życiowych osiągnięć i porażek. Swoją opowieść zaczyna tak:
— Urodziłem się 31 maja 1935 r. i od tego czasu liczy się mój biologiczny wiek. Inaczej przedstawia się sprawa daty moich urodzin formalnie. We wszystkich dokumentach mam wpis 26 czerwca 1929 r., jako datę urodzin. W rzeczywistości mam dopisane 6 lat. Przyczyna jest bardzo prozaiczna. Po podpisaniu umowy o repatriacji Polski z byłym ZSRR, nastąpiło wielkie poruszenie na Wileńszczyźnie. Zwolennicy pozostania tam, namawiali żeby nie wyjeżdżać, że było nas tam tak dużo, że nie byliśmy tam Polonią, tylko Polakami i, że nacisk organizacji międzynarodowych będzie tak duży, że tam będzie Polska. Moi rodzice mieli wtedy, na początku 1946 roku, 17 hektarów ziemi, stawy rybne, las i nowe zabudowania. Miejscowi nazywali mojego ojca "Miczurinem", gdyż szczepił drzewa i utworzył kilkuhektarowy sad uszlachetnionych drzew owocowych. W tej sytuacji można zrozumieć ojca i matkę, że nie chcieli tego zostawiać i wracać do Polski. Ale przybyli litewscy policjanci i powiedzieli, że jeśli Wilno i część Wileńszczyzny wróciła do Litwy, to muszą zasiedlić to miasto i te tereny pracownikami litewskimi z Kowna. Powiedzieli też, że w naszych budynkach zamieszkają dwie nauczycielki litewskie i wójt. Stwierdzili kategorycznie, że mamy swoją ojczyznę i dali dwa tygodnie czasu na opuszczenie posesji, a jeśli nie wyjedziemy, to wyrzucą nas siłą. Nie było wyjścia i po długich naradach rodzinnych i sąsiedzkich, podjęliśmy decyzje wyjazdu do Polski. Jednak przekroczyliśmy znacznie wyznaczony termin opuszczenia domostwa i dlatego ponownie przyszli litewscy policjanci, tym razem już w cywilnych ubraniach, wywlekli ojca za stodołę, a mnie, mamę i mojego brata, Rajmunda, zamknęli w domu i nie pozwolili wychodzić. Ojciec wrócił zza stodoły ciężko ranny. Nie było wyjścia. Matka oddawała swoją biżuterię różnym urzędnikom, żeby załatwić dokumenty na wyjazd. Najbliższy punkt załatwiania spraw repatriacyjnych był w miasteczku Niemenczyn. Pojechałem tam z matką zaprzęgiem konnym. Ja pozostałem przed urzędem przy koniach, a matka poszła do biura. Po jakimś czasie zawołała mnie i tam zobaczyła mnie, i oceniła, urzędniczka, która powiedziała, że jeśli będę pełnoletni, jeśli będę miał przynajmniej 19 lat, to będziemy mogli zabrać ze sobą do Polski o jedną tonę żywności więcej dla ludzi i zwierząt. Według jej oceny wyglądałem na starszego niż byłem w rzeczywistości i wtedy dopisała mi 6 lat i tak pozostało do tej pory. Próbowałem dwa razy wrócić sądownie do swojego biologicznego wieku, ale z różnych przyczyn nie udało mi się tego naprawić.
Pomimo małej odległości z Bezdan do Polski, transport z repatriantami jechał 9 dni, zatrzymując się co kilkanaście lub co kilkadziesiąt kilometrów. W tym czasie Rosjanki dokonywały szczegółowych rewizji wagonów i znalazły w naszym wagonie bogatą bibliotekę, składającą się z encyklopedii i słowników. Wyrzuciły te księgi w błoto na peron i chodziliśmy po nich, jak po cegłach, żeby nie pobrudzić błotem nóg. Jeszcze przed granicą jeden wagon z repatriantami odczepili i skierowali, prawdopodobnie, w głąb Związku Radzieckiego z przyczyn mi nieznanych.
Do Lidzbarka Warmińskiego, już w Polsce, przyjechaliśmy 3 maja 1946 roku. Kiedy tylko pociąg zatrzymał się, ojca zabrano do szpitala na długie leczenie, po doznanych razach za stodołą. Pamiętam, że na dworcu był duży napis nazwy miasta, pisanej przez "C": "LICBARK". Wszystkim przybyłym polecono wyładować inwentarz na rampę, ale była noc, a poza tym, stan zabudowań i całej okolicy był tak tragiczny, że repatrianci chcieli jechać dalej, do Polski centralnej, przeważnie do Łodzi, ale nasz sprzeciw był tak wielki, że wezwano policję i siłą rozładowano rzeczy, bo transport musiał wracać po następnych repatriantów. Przybyszom polecono, żeby udali się w okolice Landzbergu (Górowo Iławeckie), gdzie było najwięcej pustych poniemieckich domów. Jeśli ktoś znalazł i zdecydował się na dom, to musiał nad drzwiami przybić biało-czerwoną chorągiewkę. Władze zapewniły transport na przywiezienie rzeczy ze stacji kolejowej. Moja rodzina, tj. nasza matka, ja i mój brat, wybraliśmy dom w Petershagen, obecnie Pieszkowo, 9 kilometrów od Górowa Iławeckiego i 12 od Lidzbarka. W czasie podróży dwoma samochodami, jeden się zepsuł. Spadło koło i trzeba było się zatrzymać, aż kierowca znalazł podobne i wymontował z powojennego sprzętu. Staliśmy tam dwa dni. Kiedy dotarliśmy na miejsce, wybrany przez nas dom miał wybite szyby. Kiedy tam zamieszkaliśmy , stała się rzecz niespotykana na naszej szerokości geograficznej. Pojawiła się plaga myszy i była ona tak wielka, że nie można było siać i sadzić warzyw i ziemniaków , bo myszy wszystko pożerały. Nie można było spokojnie spać. Przyczyną tego zjawiska było nie zebranie plonów w roku poprzednim. Myszy miały dostatek pożywienia i tak się rozpleniły, że nie pomogło podkładanie zatrutej pszenicy. — Na tym zakończył swoją opowieść pan Ryszard i obiecał kontynuować ją za tydzień.
Jak radził sobie lekarz weterynarii z Górowa Iławeckiego z gryzoniami oraz dalszy ciąg losów rodziny Ryszarda Bitowta w następnym numerze Kuriera Mrągowskiego.

Zdzisław Piaskowski





2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5