Ryszard Bitowt jakiego nie znamy (2)

2018-09-22 18:00:00(ost. akt: 2018-09-22 10:29:24)
Od lewej stoją: ciocia Zofia Bielawska, ojciec Antoni Bitowt i brat matki Wiktor. Siedzą od lewej: babcia (mama mamy) i mama Ryszarda Bitowta

Od lewej stoją: ciocia Zofia Bielawska, ojciec Antoni Bitowt i brat matki Wiktor. Siedzą od lewej: babcia (mama mamy) i mama Ryszarda Bitowta

Autor zdjęcia: Archiwum Ryszard Bitowt

Tydzień temu Ryszard Bitowt opowiedział historię swojego przyjazdu z Białozoryszek pod Wilnem do Pieszkowa koło Górowa Iławeckiego w powojennej Polsce 1946 r. W tym tygodniu kontynuuje swoją opowieść.
PRZECZYTAJ KONIECZNIE: Ryszard Bitowt jakiego nie znamy

Ryszard Bitowt jakiego nie znamy

Kiedy tam zamieszkaliśmy (w Pieszkowie), stała się rzecz niespotykana na naszej szerokości geograficznej. Pojawiła się plaga myszy i była ona tak wielka, że nie można było siać i sadzić warzyw i ziemniaków, bo myszy wszystko pożerały. Nie można było spokojnie spać. Przyczyną tego zjawiska było nie zebranie plonów w roku poprzednim. Myszy miały dostatek pożywienia i tak się rozpleniły, że nie pomogło podkładanie zatrutej pszenicy.

Dopiero pod koniec 1947 r. sołtys zarządził zbiórkę wszystkich mieszkańców na wiejskim placu i tam odbyło się spotkanie z lekarzem weterynarii. Lekarz przyjechał do nas z Górowa Iławeckiego i przywiózł ze sobą różne i jednocześnie bardzo ciekawe bagaże. Przywiezione przedmioty użył później do wymyślonego przez siebie podstępu, ale zanim to się stało, zebraliśmy wszyscy, na jego polecenie, leżące na około powojenne metalowe beczki po paliwach i ustawiliśmy je na placu.

Kiedy ocenił, że beczek już wystarczy, poprzystawialiśmy deski do samego wierzchu tych beczek, a do desek przytwierdziliśmy drut lub drewienko z przywieszonym kawałkiem słoniny lub podobną przynętą. Głodne myszy pchały się po desce do przynęty, spychały się nawzajem i spadały do beczki. Widok był okropny. Myszy wiły się i kłębiły w beczkach. Kiedy weterynarz ocenił, że połów jest wystarczający, ogłosił zakończenie polowania, rozdał nam rękawice i lniane torebki, do których wkładaliśmy złowione żywe myszy i przekazywaliśmy jemu i jego przeszkolonym pomocnikom, którzy wstrzykiwali myszom jakieś zarazki i przekazywali je nam z powrotem, a my roznosiliśmy je i pozostawialiśmy na mysich ścieżkach i przy mysich norkach w miejscach najbardziej przez myszy uczęszczanych, żeby rozszerzyć zasięg zaszczepionej choroby i przyszłej mysiej epidemii.

Praca była żmudna i trwała do późnych godzin nocnych, ale te działania były bardzo skuteczne, tym bardziej, że w 1948 r. zima była bardzo wilgotna i woda zalewała mysie nory. Dopiero w 1949 r. można było sadzić ziemniaki, siać i uprawiać warzywa. Plaga myszy wystąpiła tylko w północno-wschodniej części województwa olsztyńskiego. W powiecie mrągowskim tego nie było, bo zdążyli tu zebrać i wymłócić zboże.

Na Wileńszczyźnie ukończyłem gimnazjum i kiedy przyjechałem do Polski, miałem już tak zwaną małą maturę. Ale zanim opowiem o tym, jak w wieku kilkunastu lat, zostałem nauczycielem w szkole, powrócę do okresu swojego dzieciństwa i opowiem historię losów ukrywanej przez nas żydowskiej rodziny.

Jak Niemcy zajęli Wileńszczyznę, a później Litwę, dziesiątki Żydów przewinęło się przez nasz dom w Białozoryszkach pod Wilnem. Udzielaliśmy im pomocy. Rodzice moi roztoczyli również opiekę nad rodziną Pinków z miasteczka Podbrzezie. Pamiętam tylko nazwisko, a imiona czas zatarł w mojej pamięci. Pinka miał sklep kolonialny w Podbrzeziu (obecnie Paberże). Gdy tereny Wileńszczyzny zostały zajęte przez Niemców, Pinka z żoną, z sześcioletnim synem i z siedmioletnią córką zwrócił się do moich rodziców o pomoc. Wówczas już wiele żydowskich rodzin było rozstrzelanych. Bez zastanowienia się, postanowiliśmy ich ratować.

Żona Pinki została z dziećmi w naszym domu, a ja z ojcem i Pinką poszliśmy nad rzeczkę, wypływającą z jeziora Piekieliszki, nad którym, nawiasem mówiąc, znajdował się dawny dworek Józefa Piłsudskiego, ufundowany Wodzowi przez mieszkańców Wileńszczyzny. Tam znaleźliśmy właściwe miejsce na kryjówkę. Wybraliśmy tzw. skierdź ze stromą ścianą wąwozu, prowadzącą do samego brzegu rzeki. Następnego dnia pilnowałem z okna na strychu naszego domu, czy nikt się nie zbliża, a ojciec z Pinką wzięli szpadle i poszli w tamte miejsce kopać ziemiankę. Moja matka przygotowywała pościel i reperowała łóżeczko dla dzieci. Przy wykopie ziemianki pracowałem i ja przez wiele dni. Kiedy wykop był już gotowy, wyłożyliśmy go świerkowymi okrąglakami i wstawiliśmy żelazny piecyk z wypuszczoną na zewnątrz blaszaną rurą odprowadzającą dym.

Po paru tygodniach spania u nas na sianie rodzina Żydowska przeniosła się doi ziemianki. Powiadomiliśmy o tym zaprzyjaźnionych sąsiadów. Pamiętam, że byli to: Jan Paszkowski, rodzina Guniewiczów, Piercewiczów, Sadowskich. Bukowskich. Były też inne rodziny. Było to niezbędne do wspólnego działania i skutecznej ochrony.

Pinka przychodził do nas codziennie, a jak nie mógł, to ja chodziłem do nich z jedzeniem. Bywało że w zimę chodziłem tam na nartach. Nocami żona Pinki przychodziła z dziećmi do kąpieli. Pomagali jej też sąsiedzi, ale cały ciężar odpowiedzialności spoczywał na naszej rodzinie. Zimą zacierałem nartami ślady prowadzące do ziemianki Pinków. Pomimo wielkiej ostrożności, informacja o ukrywaniu żydowskiej rodziny przez mojego ojca dotarła do Niemców. Jednak pomimo wszczętych poszukiwań Niemcy nie znaleźli ani Zydów, ani ziemianki. Miałem i ja w tym udział. Mianowicie, namówiłem kolegów żeby zjeżdżali na nartach i na sankach z górek w promieniu kilku kilometrów tak, żeby śnieg był zdeptany i żeby nie było na nim śladów dojazdu do Pinków.

Mojego ojca, jednak, i tak aresztowano, a po naszą rodzinę przyjechali Niemcy. Uratowała nas wtedy siostra mojej matki, Zofia Bielawska, która przekupiła Niemca, pochodzącego z Pomorza. Niemiec ten dobrze mówił po polsku. Oddała mu wszystko co mieliśmy razem z sąsiadami do jedzenia i do picia oraz dużo pieniędzy. Przekupiony Niemiec przekonał swoich kolegów, że donos był fałszywy, a nas zapewnił, że ojciec wróci w ciągu trzech najbliższych dni. Po dwóch dniach ojciec wrócił dotkliwie pobity.

Po tym incydencie nie zaprzestaliśmy się opiekować Pinkami, wierząc, że wszyscy doczekamy szczęśliwie końca wojny. Nocmi słuchaliśmy radia na słuchawki i dużo wiedzieliśmy o niepowodzeniach Niemców na froncie wschodnim. Pinka też cieszył się i płakał z radości. Pewnego razu przyszedł z samego rana i powiedział, że urodziła się im córeczka. Sam ją odbierał w tych antysanitarnych warunkach. Moja matka porwała prześcieradło na pieluszki, nalała dzbanek mleka, znalazła trochę cukru i Pinka uradowany wrócił do swojej ziemianki. Był to bardzo mroźny grudzień 1943 r. lub styczeń 1944 roku.

W marcu zachorowałem i nie mogłem nosić żywności. Dlatego Pinka przychodził sam. Nagle, zaprzestał przychodzić i mój ojciec, po dwóch dniach, pod osłoną nocy poszedł do nich. Okazało się, nowo narodzone dziecko było chore na zapalenie płuc. Nie było możliwości sprowadzenia lekarza, a leczenie domowym sposobem i przykładanie baniek dawało tylko chwilową poprawę. Po kilku dniach przyszedł w nocy Pinka i powiedział, że córeczka zmarła i, że pochował ją w wydrążonym tunelu, w ścianie ziemianki. Chcieliśmy mu pomóc wynieść ciało ukradkiem na cmentarz lub wykopać drugą ziemiankę, ale Pinka nie chciał już żadnych innych rozwiązań.

Minął miesiąc, może dwa. Patrzymy, a tu w samo południe, pięknego wiosennego dnia, idą do nas Pinkowie z tobołkami i wypożyczonym od nas łóżeczkiem. Zaniepokoiliśmy się, czy ktoś ich nie zobaczy, a oni powiedzieli, że do ziemianki już nie wrócą, że ją zasypali ziemią i podjęli decyzję wyruszenia na południe w stronę Białegostoku. Zaplanowali, że w dzień będą spać w lasach, a nocą, krok po kroku, będą przemieszczać się do Białegostoku. Przekonywali nas, że spotkają tam dawnego znajomego kolejarza, który pomoże im przedostać się do Czechosłowacji lub Austrii. - Tymczasem zakończył opowieść pan Ryszard i zapowiedział kontynuację za tydzień.

Dalsze, mrożące krew w żyłach, losy rodziny Pinków oraz historia życia Ryszarda Bitowta w następnym numerze Kuriera Mrągowskiego.

Zdzisław Piaskowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5