Do sensacji zabrakło niewiele [ROZMOWA]

2019-01-13 10:11:34(ost. akt: 2019-01-13 10:14:04)
Choć nie zdobyli pucharu, to zdobyli serca mrągowskich kibiców

Choć nie zdobyli pucharu, to zdobyli serca mrągowskich kibiców

Autor zdjęcia: KoGo Team Mrągowo

— Za rok wrócimy bogatsi o nowe doświadczenia — mówi Michał Marcińczyk, kapitan KoGo Team Mrągowo. Jego skazywana na pożarcie drużyna 5 stycznia minęła się o włos z triumfem nad I-ligowym Malwee Łódź (1/32 finału Pucharu Polski).
— Na początek rozszyfrujmy nazwę zespołu. Co oznacza KoGo Team?
— Nie ma przy tym wielkiej filozofii. To skrót od "ksywek" Tomka Tumanowicza (Kociuba) i Kamila Gołoty (Gołego), którego firma - znają ją pewnie wszyscy w Mrągowie - jest przy okazji głównym sponsorem zespołu. Jakiś czas temu wyszedł z inicjatywą, byśmy utworzyli specjalną drużynę do gry w Mrągowskiej Lidze Halowej. Zadeklarował się, że wspomoże nas finansowo, m.in. biorąc na siebie przygotowanie koszulek czy inne kwestie organizacyjne. Pomysł chwycił, zebraliśmy fajną ekipę. Później - po prostu - zaczęliśmy robić to co lubimy, czyli graliśmy w piłkę.

— Awans do 1/32 finału Pucharu Polski wywalczyliście w Korszach. W finale czekały Orlęta Reszel, które dały wam popalić w Mrągowie. Nie baliście się powtórki?
— Obawy były. Tym bardziej, że w 2. kolejce przegraliśmy aż 8:1. To w zasadzie była deklasacja. Niby mieliśmy świeżą, niezgraną drużynę, a o rywalach nie było jeszcze nic tak naprawdę wiadomo. Ale to i tak zabolało. W Korszach natomiast byliśmy już "w gazie". Zwłaszcza po półfinale, w którym ograliśmy gospodarzy 7:2, choć przegrywaliśmy na początku 0:2. Czuliśmy się pewnie...

— Bardzo. W finale rywale mieli grać bez wykluczonego czerwoną kartką bramkarza. Wyjątkowo pozwoliliście mu jednak wystąpić. To była trudna decyzja?
— Niezbyt. Chcieliśmy się oczywiście zemścić za wcześniejszą klęskę. Ale chcieliśmy też, by szanse były równe. Gdybyśmy nie zgodzili się na grę ich golkipera, to mogliśmy tylko przegrać. Bo gdybyśmy okazali się lepsi, to by wszyscy mówili: "To dlatego, że Orlęta grały bez bramkarza". Jakbyśmy przegrali, to w ogóle byłby wstyd. Poza tym chcieliśmy zachować się fair. Chcieliśmy, by obie strony mogły dać z siebie wszystko.

— Rywale docenili was na Facebooku. W szatni też?
— Tak. Przyznaję, zachowanie zawodników z Reszla było wzorowe. Przyszli przed meczem, by podziękować, przybiliśmy piątki. Po meczu również. Nie byliśmy pewni, że tak to się potoczy, bo - gdy graliśmy w Mrągowie - wykorzystywali w grze prowokacje. Choć nie ma się co dziwić. Są starsi, bardziej doświadczeni.

— Dali wam się we znaki w finale?
— Orlęta pokazały, że są groźne na każdym parkiecie. Myślę, że pojedynek miał tyle zwrotów akcji, był tak zacięty, że kibicom miał prawo się podobać. To był ciężki mecz. Całe szczęście wygraliśmy.

— Rok temu w Pucharze Polski brylował GoalSize z pow. kętrzyńskiego. W tym roku w centrum zainteresowania stanęliście wy. Czuliście presję?
— Zdecydowanie, już od początku. Wiedzieliśmy jednak, że skoro awansowaliśmy już do tak fajnego szczebla, to musimy coś pokazać. Presja była naszym motorem napędowym.

— Jaka była pierwsza myśl, gdy dowiedzieliście się, że rywalem będzie I-ligowy Malwee Łódź?
— Od razu sprawdziliśmy na którym są miejscu w tabeli. Do czołówki nie należą w tym sezonie, więc przez chwilę nawet pojawiły się małe uśmieszki i wiara w to, że sprawimy niespodziankę. Przesadny optymizm nie trwał jednak długo.

— W końcu trudno nazwać was futsalowymi profesjonalistami. Łodzianie z kolei zarabiają na halówce kasę.
— Nie ma się czego wstydzić. Jesteśmy drużyną grającą typowo amatorsko. Postawiliśmy jednak za punkt honoru, by udowodnić, że potrafimy grać jak równy z równym nawet wtedy, gdy po drugiej stronie stoi I-ligowiec.

— Przed starciem dużo trenowaliście. Sparowaliście m.in. z juniorami Mrągowii. Przydał się?
— Każdy dodatkowy mecz kontrolny się przydaje. Zwłaszcza, że wcześniej z chłopakami nie graliśmy zbyt wiele ze sobą na hali. A przynajmniej znaczną częścią, bo w dużej mierze KOGO Team oparty jest właśnie na młodzieży Mrągowii.

— Reprezentantów jakich klubów macie jeszcze w szeregach?
— Łukasz Swacha-Sock występuje w Granicy Kętrzyn, Adam Bognacki w Mamrach Giżycko... Mamy też zawodników, którzy zakończyli już swoje ligowe występy na dużych boiskach i realizują się już wyłącznie w futsalu.

— Mecz odbył się 5 stycznia w Mrągowie. Co gdyby był w Łodzi?
— Na całe szczęście PZPN stoi na stanowisku, że w rozgrywkach Pucharu Polski drużyna niżej notowana z reguły jest gospodarzem. Gdybyśmy mieli jechać do Łodzi... To mogłoby się skończyć walkowerem. Taka podróż to niemałe koszta. Zwłaszcza, że w praktyce wychodzi z tego dwudniowy wyjazd. Nie każdy z nas mógłby sobie też pozwolić na coś takiego: praca, studia, inne obowiązki... Dobrze, mecz rozegraliśmy w Mrągowie. To była dobra wiadomość też i dla kibiców.

— Już dawno nie było tylu osób na mrągowskiej hali. Czuliście ich wsparcie?
— Gdy pojawiliśmy się na miejscu i spojrzeliśmy na trybuny, to widok robił wrażenie. W szatni zaczęliśmy do siebie mówić: "No, chyba dużo tych ludzi dziś przyjdzie...". Wolnych miejsc wciąż ubywało. Szczerze? Na własne oczy już dawno nie widziałem czegoś takiego w Mrągowie, zwłaszcza na futsalu. To było naprawdę świetne uczucie być częścią tego wydarzenia.

— Ranga meczu to jedno. Ostro działaliście też promocyjnie.
— Tak. Z jednej strony ciągnęliśmy na halę wszystkich znajomych. Namawiać ich nie trzeba było długo. I fajnie, bo przy takim dopingu zawsze gra się lepiej. Poza tym ruszyliśmy z reklamowaniem wydarzenia na Facebooku, w serwisach internetowych, trochę informacji pojawiło się i w prasie. Pokaźne wsparcie otrzymaliśmy m.in. od Michała Turulskiego, Waldemara Cybula oraz całej ekipy zajmującej się w Mrągowie promocją miasta. Na ulicach pojawiły się plakaty... Dużo ludzi wiedziało o tej imprezie.

— Jak, w skrócie, opisałbyś przebieg meczu?
— Wyszliśmy na prowadzenie dzięki trafieniu Mateusza Skonieczki. Bardzo ładna akcja. Mateusz wyszedł sam na sam z bramkarzem i prawą nogą uderzył przy dalszym słupku. Łódź szybko wyrównała, jednak na 2:1 strzelił Mateusz Barszczewski. Później walka była coraz bardziej ostra. Cztery minuty przed końcem rywalom udało się wyrównać, a zwycięską bramkę strzelili blisko 50 sekund przed końcowym gwizdkiem.

— Skąd ta niemoc w końcówce?
— Nie była najlepsza głównie za sprawą braku futsalowego doświadczenia. Łodzianie postawili wszystko na jedną kartę, wyłączyli bramkarza i atakowali pełną piątką. Broniliśmy się, ale - jak wspomniałeś - nie jesteśmy profesjonalistami. Nie do końca wiedzieliśmy jak reagować na ich manewry, jak przesuwać np. linię defensywną. Futsal to nie tradycyjny futbol, choć ma mnóstwo elementów wspólnych. Taktyka wygląda inaczej. Niestety przekonaliśmy się o tym na własnej skórze, bo udało im się nas przygnieść.

— Jest niedosyt?
— Pewnie, że tak. Podobnie jak i u większej części publiczności, którym gorąco dziękujemy za wsparcie. Okazji bramkowych mieliśmy dużo, wystarczyło je wykorzystać... Nie ma się jednak co załamywać. To przeszłość. Za rok wrócimy do pucharowej walki bogatsi o nowe doświadczenia.

— Walka była ostra. Tak szczerze, obie strony grały fair?
— Emocje na parkiecie były umiejętnie temperowana przez sędziów. Wszystko przebiegało sprawnie...

— Pytam, bo wiem, że nie brakuje u was charakternych chłopaków. Sam ostatnio zobaczyłeś w lidze czerwoną kartkę za "dyskusję" z sędziami.
— To nie byli sędziowie z Mrągowa, którzy dobrze znają nas prywatnie. A skoro byli przyjezdni, to - tak szczerze - nie wiedzieliśmy na ile możemy sobie pozwolić. Stawka była wysoka. Jeśli ktokolwiek gadałby zbyt dużo, to równie dobrze mógł po chwili wylecieć z boiska. Obie strony więc się hamowały.

— Przejdźmy do Mrągowskiej Ligi Halowej. Jak prezentuje się organizacja tegorocznej edycji?
— Tak jak od wielu lat, czyli stoi na bardzo dobrym poziomie. Myślę, że - patrząc nawet na ligi w innych stronach regionu - nie mamy najmniejszych powodów do kompleksów. Wręcz przeciwnie.

— Poziom zespołów jest równie wysoki?
— Myślę, że MLH można byłoby podzielić po połowie. Pierwsza szóstka, w której jesteśmy, bije się o czołówkę. Niełatwo wskazać faworyta. Oczywiście nie chcę umniejszać w niczym pozostałym. Bardzo ich szanuję. To świetne, bo robią to z czystej pasji. Dla samej frajdy. A chyba głównie o to w tym wszystkim chodzi.

— Obecnie plasujecie się na 3. miejscu. Do liderów z Reszla brakuje niewiele. W jakie miejsce celujecie?
— Na początku sezonu celowaliśmy w pierwsze. Reszelanie pokazali jednak nam już w 2. kolejce, że nie będzie łatwo. Później pojawiło się kilka dobrych wygranych, w tym ta najważniejsza, czyli z MZL Głowala Team. Co roku mamy z nimi problem. Punkty zgubiliśmy niepotrzebnie przed świętami (tuż przed wspomnianym turniejem eliminacyjnym w Korszach), gdy przegraliśmy 4:5 z OldBoys Piecki. Obecnie 1.miejsce wydaje się dość odległe, bo trzeba będzie liczyć na potknięcia innych z czołówki. I tak jednak będziemy walczyli do samego końca.

— Gdy rozmawiamy (6 stycznia - przyp. K. K.), właśnie dojechałeś do Olsztyna. Chłopaki zaraz zmierzą się z Bruss Team, ostatnią drużyną tabeli. Będzie dwucyfrówka?
— Niestety nie mogę wspierać chłopaków bezpośrednio na parkiecie. I studia, i czerwona kartka... Wierzę jednak, że dwucyfrowa wygrana jest w ich zasięgu. Wiem, że mają w sobie duży niedosyt po wczorajszym meczu. Mają w sobie dużo takiej pozytywnej, piłkarskiej złości. Trzymam za nich kciuki (mecz zakończył się wygraną KoGo 16:2 - przyp. K.K.).

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5