Ania Wyszkoni: Jestem tu nowa [ROZMOWA]

2019-01-26 18:00:00(ost. akt: 2019-01-28 15:31:10)
Zdjęcie jest tylko ilustracją do tekstu

Zdjęcie jest tylko ilustracją do tekstu

Autor zdjęcia: M. Pańszczyk/serwis Rock

Ania Wyszkoni rozpoczęła swoją karierę ponad dwadzieścia lat temu. Początki to zespół Łzy i występy w „Szansie na Sukces”. Podczas ostatniej wizyty w Mrągowie znakomita wokalistka podzieliła się swoimi refleksjami na kilka tematów. Z artystką rozmawiała Agnieszka Beata Pacek.
— Podczas koncertu pokazałaś, wraz z zespołem tak różne aranżacje i odsłony muzyczne. Jaki rodzaj muzyki inspirował cię w czasach, gdy byłaś nastolatką marzącą o śpiewaniu?
— Zawsze wiedziałam co chcę śpiewać. Mój repertuar się zmienia, bo ja się zmieniam jako człowiek, ale wszystko co tworzę odpowiada mojej wrażliwości. Uważam, że artysta na scenie jest niewiarygodny jeśli nie wie czego chce. Śpiewanie dla samego śpiewania jest umiejętnością, ale nie sztuką. Będąc w liceum, mając piętnaście lat, zapisałam się do zespołu wokalnego w szkole. Nie raz prowadziłam dyskusje z moją nauczycielką, najczęściej kłóciłyśmy się o repertuar. Ona miała swoja wizję, ale jako solistka chciałam też prezentować to, co mnie pociągało i inspirowało. Szukałyśmy kompromisów. Mówiłam: „ja to zaśpiewam, ale proszę pozwolić mi zaśpiewać Alanis Morissette”. W końcu zostałam wyrzucona z zespołu. Wróciłam tam, bo chciałam się dalej uczyć. Myślę, że to zrobiło na mojej nauczycielce wrażenie. Z pokorą zapewniłam, że nie muszę śpiewać w zespole, ale chce obserwować lekcje. Z czasem pani Ela Biskup przyjęła mnie oficjalnie z powrotem. Do dziś utrzymujemy kontakt z moją nauczycielką i właściwie stałyśmy się przyjaciółkami.

— Z zespołem Łzy niemal wszyscy kojarzą przebój „Agnieszka już dawno...”. Jednak była to grupa składająca się z mężczyzn grających w przeszłości ostrą i ciężką muzykę. Jak odnajdowałaś się w takiej formie?
— Zespół Łzy to była inna bajka, inna stylistyka. Moi koledzy tylko tak groźnie wyglądali. Stworzyliśmy grupę dobrych znajomych, którzy chcieli grać. Nasza muzyka nie była ściśle określona. Graliśmy pop-rocka, czasem zahaczając o cięższe brzmienia, które wtedy nas fascynowały. Miałam szesnaście lat i byłam zbuntowaną dziewczyną. Miałam chłopaka, który słuchał black metalu i próbowałam liznąć tego rodzaju muzyki. Zawsze starałam się być wszechstronna i nie zamykać się na inne style muzyki. Myślę, że nastolatce takie środowisko imponowało. Doskonale się tam odnalazłam.

— Czy dlatego, że byli tam sami mężczyźni?
— Uwielbiam towarzystwo facetów. Dziś też na scenie towarzyszą mi sami mężczyźni, mam ich sześciu. Nie czuję jakiegoś niedoboru czy też niedosytu z powodu braku kobiety w mojej ekipie. Lubię pracować z ludźmi konkretnymi, otwartymi i inspirującymi.

— Obecnie gracie w nieco innej stylistyce, jakie muzyczne korzenie mają Twoi muzycy?
— Każdy z nich ma inną przeszłość muzyczną i doświadczenie. Marek Raduli, szef muzyczny mojego zespołu ma ogromny dorobek artystyczny. Wiele lat grał w Budce Suflera, współpracował z Bajmem i wieloma innymi artystami. Nosił długie włosy, ale na scenie zawsze wyglądał dostojnie. Mój pianista Daniel Grupa grał w  zespole metalowym i chodził w czarnym długim płaszczu. Dzisiaj patrzymy na nasze doświadczenia poprzez pryzmat czasu. Dojrzeliśmy. Wiele zmieniło się w naszym życiu, w nas samych przez te dwadzieścia lat. 

— Czasem słyszy się, że taka zmiana jest ukłonem wykonawców w kierunku komercjalizmu, czy to jest zasadne podejście?
— Nie zgodzę się z tym. Zawsze byłam na scenie taka, jaką chciałam być. Nikt nie kierował zespołem Łzy, nikt nie powiedział jak zrobić coś inaczej, może lepiej. Chcieliśmy wyglądać groźnie i ubierać się na czarno. Każdy z nas czymś się fascynował. Ja lubiłam zespół Closterkeller, inspirowała mnie Anja Orthodox. Dzisiaj nie ma już we mnie tamtej dziewczyny, dlatego zmienił się mój wizerunek i rozeszły się drogi z zespołem. W pewnym momencie nasze poczucie estetyki zaczęło się bardzo różnić. Miałam ochotę spróbować czegoś nowego z innymi ludźmi takimi, którzy by mnie zainspirowali. Nie chciałam stać w miejscu i kisić się we własnym sosie. Okazało się, że jest tyle pięknych rzeczy wokoło oraz ludzi, którzy mnie uskrzydlili. Czuję, że się rozwijam.

— ...A co z tą komercją?
— Jako zespół Łzy spotykaliśmy się z różnymi opiniami. Jedni postrzegali nas jako zespół rockowy, inni jako czysty pop. Nigdy nikogo nie zdradziliśmy. Zmiana naszego wizerunku i stylu wynikała z naszego dojrzewania. A to, że mogliśmy zarabiać z muzyki było naszym największym szczęściem. 

— Jak dobierasz teksty do swoich piosenek?
— Bywa bardzo różnie. Piszę sama, ale korzystam też z tekstów innych osób. Wtedy najczęściej rozmawiam z autorem o moim pomyśle na piosenkę. To bardzo ważne, żeby ktoś pisząc tekst myślał o mojej historii. Tylko raz zdarzyło mi się zakochać w tekście "wyciągniętym z szuflady". Od razu też czułam, jakby napisany został dla mnie. To "Zapytaj mnie o to kochany" autorstwa ikony polskiego rocka, Kory do kompozycji Marka Jackowskiego, z którym przez lata Kora tworzyła wspaniały Maanam.

— Czym się inspirujesz podczas tworzenia tekstów?
— Czasami inspirują mnie wiersze oraz twórczość innych artystów. Przede wszystkim jednak inspiruje mnie życie. Tego dowodzi szczególnie moja ostatnia płyta „Jestem tu nowa”. Zdarza się, że idąc ulicą zapisuję sobie jakąś konkretną myśl, a potem ją rozwijam. Bywa też tak, że rozwinięcie mocno odbiega od tego, co było pierwszym bodźcem. Zawsze dbałam o dobre teksty. Często rozmawiam na ten temat z moim narzeczonym, mamy podobne spojrzenie i doceniamy wagę słów. To teksty stają się przebojami. Muzyka temu towarzyszy. Jeżeli piosenka nie ma dobrego tekstu nie przetrwa próby czasu. Może zaistnieje, będzie miała modny bit, dobrą produkcję, ale jestem przekonana, że po roku niewiele osób będzie ją pamiętać. Piosenki muszą mieć głębię, opowiadać historię. Tekst musi mnie poruszać.

— Jak to się stało, że na płycie „Jestem tu nowa” odważyłaś się opowiedzieć o swoich zmaganiach z chorobą?
— To album, na który potężny wpływ miał ten trudny czas w moim życiu, ale zawsze podkreślam, że nie jest to płyta o chorobie, a o tym, kim stałam się dzięki tym doświadczeniom. Jestem silną kobietą, która pragnie cieszyć się życiem. Chcę czerpać garściami z codzienności. 

— W jakim celu podzieliłaś się swoją historią?
— Ten album jest moim pamiętnikiem. Zrobiłam to dla siebie, bo musiałam wyrzucić z siebie wiele emocji, ale też dla innych, którym chciałam tą płytą dodać sił. Częste spotkania i rozmowy z publicznością pokazują mi, że mój cel został osiągnięty. Dziś nie przeraża mnie już to, czego doświadczyłam. Chcę pokazać ludziom, że wyszłam z tego silniejsza i inni też mogą. Ciesze się też, że moja historia zainspirowała wiele osób do badań i zadbania o siebie. 

— Jak to jest mieć rodzinę i być piosenkarką na topie? Czy to się ze sobą nie kłóci?
— Muzyka była zawsze moim życiem i wiedziałam, że scena jest najodpowiedniejszym dla mnie miejscem. Poza tym przekonanie, że my artyści stale podróżujemy jest mylne. Wszystko można naprawdę doskonale zrównoważyć. Bardzo dużo czasu spędzam z moimi dziećmi. Oczywiście bywają miesiące bardziej intensywne. Wtedy rozstania stają się trudniejsze, ale wszyscy już przywykliśmy do takiego życia. Myślę, że spełniona matka, jest największym szczęściem dzieci. Moim priorytetem zawsze była rodzina. Gdybym, nie daj Boże, musiała kiedyś zrezygnować ze sceny dla rodziny, zrobiłabym to bez zastanowienia. 

— Jaka jest dla Ciebie różnica między wielką sceną, a taką kameralną jak dom kultury?
— To są tak dwa różne typy koncertów. Na plenerowym koncercie pod sceną jest kilkunastotysięczny tłum. To wygląda bardzo imponująco i dodaje dużo energii. Ale podczas takiej imprezy raczej trudno zbudować bliższą więź z publicznością. To jednak staje się dla mnie dość łatwe i naturalne w kameralnej sali. Podczas koncertów akustycznych tworzę z publicznością jedną muzyczną rodzinę. Opowiadam o sobie, o najważniejszych dla mnie wartościach, o moim życiu jakbym była na spotkaniu z bliskimi. Lubię to.  

— Bywa, że w małych salach artysta i jego zespół sprawia, że odbiorcy mają wrażenie, że są na stadionie. Tak było podczas waszego koncertu w Mrągowie.
— To miłe, dziękuję. Mam nadzieję, że są słuchacze, którzy po koncercie plenerowym mogą powiedzieć, że czuli jakbym śpiewała tylko dla nich. Ja czułam się tak na koncercie Adele, na którym było sto tysięcy ludzi. Miałam wrażenie, że artystka śpiewa dla każdego z osobna. Stworzyć taka atmosferę to ogromny dar. Podziwiałam ją za to. 

Tą odpowiedzią Ania Wyszkoni z wrodzoną skromnością odwróciła uwagę od swojej osoby. Po zakończeniu wywiadu jeszcze dłuższą chwilę rozmawiałyśmy, o naszych podobnych doświadczeniach, które porusza płyta „Jestem tu nowa”. Przez chwilę czułam nawet, że zamieniłyśmy się rolami.



2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5