To dopiero początek mojej gry. Celuję w zawodowstwo [ROZMOWA]

2019-05-04 08:10:35(ost. akt: 2019-05-04 09:34:55)

Autor zdjęcia: Ewa Milun-Walczak

— We Włocławku koszykówka jest wszędzie. Idziesz po ulicy, wsiadasz do autobusu... Wszędzie tylko kosz i kosz — mówi Maciej Milun. Wychowanek AS Mrągowo wywalczył solidną pozycję w III-ligowym TKM Włocławek (czyli "młodzieżówce" słynnego, ekstraklasowego Anwilu). 18-latek, choć jeszcze niedawno miał problemy z nadwagą, obecnie celuje w zawodowstwo i najwyższe ligi w Polsce.
— Za nami Wielkanoc. Święta spędziłeś w Mrągowie czy we Włocławku?
— Święta to czas, który staram się spędzać z najbliższymi, rodziną. Nie było więc innej opcji, przyjechałem do Mrągowa.

— Znalazłeś czas na wspólny wypad z mrągowskimi "Asami"?
— Nie, nie tym razem. Z przykrością muszę zresztą stwierdzić, że przez te wszystkie moje rozjazdy po różnych miastach i klubach nieco "poluzowały" się nasze relacje. Naturalnie dalej jakiś tam kontakt z częścią mamy, a ja zawsze trzymałem i będę trzymał kciuki za ekipę AS Mrągowo. Po prostu tak potoczyły się nasze losy, że poszliśmy swoimi drogami. Mam jednak nadzieję, że spotkam się przynajmniej z kilkoma z nich jeszcze na "większych" parkietach.

— Masz 18 lat. Ominęła cię "strajkowa zawierucha"?

— Tak, tym bardziej, że nie jestem jeszcze w klasie maturalnej. Koledzy starsi o rok mają trochę gorzej.

— Podjąłeś już decyzję co po szkole średniej?
— W tej kwestii kluczowy będzie przyszły rok. Mam dużo pomysłów na siebie, równie dużo wciąż jest jednak i niewiadomych. Gdy myślę o wyborze kierunku studiów, to ciągnie mnie do tych związanych z ekonomią i biznesem. Bardzo ważne jednak dla mnie jest w tym wszystkim to, by udało mi się je połączyć z moją życiową pasją, czyli koszykówką.

— Wyuczony zawód może pójść w odstawkę, gdy uda ci się przebić do wąskiego grona zawodników, którzy żyją z piłki. Widzisz siebie w roli zawodowca?
— Tak, jak najbardziej. Czy mi się uda? Trudno powiedzieć. Bardzo bym tego chciał, by udało mi się żyć - może i przez ok. 20 lat - z koszykówki. Poza umiejętnościami i nieustającą pracą na treningach, trzeba mieć jednak i dużo szczęścia. Ważne w tym przypadku są też warunki fizyczne. Jestem dość niskim jak na koszykówkę zawodnikiem. Gram na pozycji rozgrywającego, na której występują tysiące, dziesiątki tysięcy świetnych koszykarzy. Trzeba umieć przebić się przez ten tłum, choć dobra postawa na boisku niczego nie gwarantuje.

— Ze szczęściem nie masz chyba większego problemu. Niewielu na Mazurach stanęło przed szansą trenowania ze słynnym Anwilem Włocławek.
— Niby tak, choć wbrew pozorom nie było w tym zbyt wiele "farta". Nie czuję też, by było to szczególnie spektakularne osiągnięcie. Na Mazurach poznałem wielu świetnych koszykarzy. Uderza mnie jednak to jak wielu z nich bardzo szybko się poddało. By być w miejscu, w którym jestem, musiałem nie tylko dużo trenować, ale wiele rzeczy sobie "wychodzić". Szczerze? Gdy zaczynałem grę, to wielu moich kolegów było znacznie lepszych ode mnie. Po kolei jednak się wykruszali. Słyszałem: "Zawodowa koszykówka? To nie dla mnie. I tak mi się nie uda". Duża część z nich, gdyby tylko była bardziej zdeterminowana, zaszłaby naprawdę wysoko. Zresztą... wszyscy jesteśmy jeszcze bardzo młodzi. Nic nie jest przesądzone, życzę każdemu sukcesu. W każdym razie dla mnie to dopiero początek grania, a nie środek czy koniec.

Obrazek w tresci

— Mimo to masz już za sobą pokaźną liczbę "odhaczonych" klubów i miast.
— To prawda. W 2010 roku zacząłem grę w AS Mrągowo (trener Sebastian Kaczmarski). Po 3 latach trafiłem do Kętrzyna (trenerka Joanna Potraffke), później Trójeczka Olsztyn (trener Tomasz Majchrowicz), następnie przeniosłem się do sopockiego Trefla (trener Janusz Kociołek) i "Siódemki" (trener Bartłomiej Perzanowski), gdzie spędziłem rok...

— Rok? Czemu tak krótko? W Sopocie mają przecież świetne warunki dla młodych zawodników.
— Tak, rozwój młodzieży ma tam bardzo wysoki priorytet i poziom. Po roku trener zdecydował, że powinienem spróbować swych sił w Sharks Gdynia. Tak też zrobiłem i grałem tam przez kolejny rok. Po pewnym czasie dotarło jednak do mnie, że mój czas w Trójmieście się kończy. Zdecydowałem, że chcę zmienić klub i postawić typowo na swój własny rozwój, a nie na osiąganie sukcesów z klubem. Wszystkie trofea, które zdobywaliśmy... Bardzo się z nich oczywiście cieszyłem. Odstawiłem młodzieżówkę jednak na drugi plan. Zabrzmi to pewnie wzniośle, ale zdecydowałem, że skoncentruję się na przyszłości. Pojeździłem po miastach, popytałem... I tak trafiłem do Włocławka.

— Czemu akurat tam? Miast z solidną koszykówką jest dużo.
— Najbardziej podobało mi się łączenie młodzieżówki z grą zespołu seniorskiego. Trenerzy stawiali u juniorów właśnie głównie nie na tytuły, puchary i dyplomy - co mnie przestało interesować - a na to, by młodzi zawodnicy TKM w niedalekiej przyszłości stali się wsparciem dla seniorów Anwilu.

— Jest się o co bić. Anwil to częsty bywalec podium Ekstraklasy.
— Dokładnie. Wielu było już takich zawodników, którzy - nawet nie znajdując dobrego miejsca w pierwszym zespole Anwilu - otrzymywali szansę większej liczby minut na parkiecie w innych topowych polskich klubach. A wszystkim nam w końcu na tym zależy.

— Pogadałem za twoimi plecami z kilkoma twoimi znajomymi. Usłyszałem: "Mądry, ambitny. Dobrze rozumie i realizuje przedstawianą mu taktykę". Masz pomysł kto mógł to powiedzieć?
— (śmiech) Nie ma szans, bym trafił. Ale chętnie się dowiem.

— Trener "Asów", Sebastian Kaczmarski. Najwyraźniej dość szybko się poznał na twojej grze.
— Bardzo mi miło. Tym bardziej, że to naprawdę dobry szkoleniowiec. Wiele się od niego nauczyłem.

— Pamiętasz swój pierwszy prawdziwy trening?

— Tak, właśnie w AS Mrągowo. To były początki klubu. Jeśli dobrze pamiętam, to działał wówczas ok. pół roku. Pamiętam, że chciałem coś ze sobą zrobić. Byłem dość małym, grubszym chłopakiem. Futbol mnie nie kręcił, a w tamtym czasie w interesujących mnie dyscyplinach nie było w Mrągowie większego wyboru... Za kosza wziąłem się w dużej mierze dzięki tacie, który od lat pasjonuje się tym sportem. Przyprowadził mnie na trening, a tam trenerzy Sebastian Kaczmarski i Bartłomiej Koziatek momentalnie zaszczepili we mnie pasję do koszykówki. I tak... gram do tej pory.

— Wspomniałeś, że byłeś gruby. Obecnie kompletnie tego nie widać.
— Tak, ale przez te wszystkie lata kosztowało mnie to bardzo dużo. Miałem taką budowę... jaką miałem. Nie pomagało mi to na boisku. Tak "naprawdę jasno" sprawę postawił w tym temacie dopiero mój trener z Sopotu. "Dobra Maciek, grasz dobrze, ale te parę kilo trzeba zrzucić. Musimy zrobić z ciebie atletę". I w Treflu, i w Sharksach przeszedłem dużą przemianę. A już takie "kompletne" zmiany zaszły we Włocławku. Tu sprawa jest prosta. Jeśli chcesz być zawodowym koszykarzem, to... wyglądaj jak zawodowiec.

— W Anwilu zaglądają ci do talerza?
— Nie zaglądają, bo i nie muszą. To w końcu głównie mój interes, a nie ich. Na moje miejsce szybko znaleźliby wielu chętnych. Naturalnie są wskazania, byśmy się dobrze odżywiali, ale najważniejsze są wyniki. A jeśli się ktoś np. roztyje i przez to będzie gorszy na boisku... Tu już kończy się zabawa. Trzeba liczyć się z konsekwencjami.

— Dorobiłeś się już niemałej grupki kibiców. Z tego jednak co wiem, to najwierniejszym z nich jest twój tata.
— Naprawdę daje mi duże wsparcie, to fakt. Stara się żyć jak najpełniej tym koszykarskim światem. Wynajduje i dowiaduje się wielu ciekawych rzeczy. Często takich, o których w ogóle wcześniej nie słyszałem. Największym z moich kibiców jest jednak... moja mama. Tata interesował się koszykówką już wcześniej. Mama początkowo nie miała o niej zielonego pojęcia. I nagle, nie mam pojęcia jakim cudem, w krótkim czasie tyle się o niej dowiedziała, tyle o niej wie, tak ją rozumie... Jestem w szoku. Weszła w ten świat całym sercem, choć wcześniej jej to kompletnie nie kręciło.

— Rodzice przyjeżdżają na twoje mecze?
— Na początku sezonu nie mieli właściwie po co przyjeżdżać, bo kontuzja wykluczyła mnie z gry na 3 miesiące. Ale gdy już wróciłem na parkiet, to byli prawie na każdym meczu. Bardzo jestem im za to wdzięczny, bo naprawdę mi to pomaga. Gdy siedzą na widowni, to mam dodatkowe pokłady sił i motywacji.

— Jaką główną "koszykarską różnicę" dostrzegasz między Mrągowem a Włocławkiem?
— Tradycję. We Włocławku, praktycznie od zawsze, było wielu solidnych trenerów. Pełno tu też dzieciaków, które się interesują tym sportem. I to od najmłodszych lat. Widzę jak przedszkolaki - choć ledwo nauczyły się chodzić - już latają z małymi piłeczkami i rzucają do kosza. Bardzo szybko wszczepia się im tę pasję, dzięki czemu później nie trzeba ich nawet przekonywać, by się związały z tą dyscypliną. Zresztą... Czasem odnoszę wrażenie, że we Włocławku ta koszykówka jest wszędzie. Idziesz po ulicy, wsiadasz do autobusu... Wszędzie tylko kosz i kosz (śmiech).

— W Mrągowie jest podobnie, tyle, że z "wodniakami".
— Tak, baza związana ze sportami wodnymi jest potężna. Koszykówka nie ma jeszcze takiej szansy przebicia, choć przez ostatnie lata i tak dużo się poprawiło.

— Z mrągowskiego parkietu wyszło kilku naprawdę utalentowanych zawodników. W Ekstraklasie dużo szumu narobił grający obecnie w Legii Warszawa Michał Kołodziej.
— Z Michałem dobrze się znam, trenowaliśmy nawet razem w wakacje. W ostatnim czasie naprawdę mocno się rozwinął. Patrząc na wszystkich zawodników grających w tych najwyższych ligach... Jego progres był jeśli nie największy, to z pewnością jednym z największych. I oby tak dalej, trzymam za niego kciuki.

— Widzisz siebie w przyszłości jako drugiego Kołodzieja?
— Trudno mi się widzieć jako drugi Kołodziej, bo droga Michała była zupełnie inna. Jest też zupełnie innym typem zawodnika niż ja, ma ponad 2 metry wzrostu. Nie ukrywam jednak, że bardzo miło byłoby pójść jego śladem i dostać szansę gry w Ekstraklasie.

— Masz jakiś swój koszykarski autorytet? Z czyim zdaniem liczysz się najbardziej?
— Bardzo cenię słowa legendy polskiej koszykówki, byłego zawodnika i trenera - Andrzeja Pluty (reprezentant Polski, był asystentem trenera m.in. wspomnianego Anwilu - przyp. K. K.). Aktualnie realizuje się jako trener personalny. Swoich podopiecznych uczy wartości walki, niepoddawania się, wychodzenia poza granice bólu i zmęczenia. Potrafi solidnie wzmocnić psychikę i organizm zawodników. Niesamowicie zna się na koszykówce, także i tej zagranicznej. To postać, której naprawdę warto słuchać.

— A jak z zawodnikami? Wzorujesz się na kimś? Pamiętam, że - lata temu - rzucając pod blokiem każdy chciał być Michaelem Jordanem.
— Nie muszę rozglądać się za najlepszymi za oceanem. Wystarczy, że mamy w Anwilu Kamila Łączyńskiego. W tym momencie, w mojej opinii, to najlepszy polski rozgrywający. Móc na co dzień - i to przez kilka godzin dziennie - obserwować jego podejście do treningu, wykonywanie zwodów, podania... Chciałbym przyswoić wiele z jego warsztatu. W dużej mierze na nim się wzoruję.

Obrazek w tresci

— Nie przyszła ci kiedyś do głowy myśl, by spróbować poza pozycją rozgrywającego?
— Nie, bo i nie ma sensu. Nie wyjdę poza nią ze względu na wzrost.

— Patrząc przez pryzmat biologii... Masz jeszcze szanse urosnąć (śmiech).
— (śmiech) Jeśli nawet, to nie tyle, by myśleć o zmianie pozycji. Poza tym nawet nie chciałbym jej zmieniać, dobrze się na niej czuję...

— ...ale o serii spektakularnych wsadów raczej możesz zapomnieć.
— Zawsze wyglądają efektownie, ale wbrew pozorom wcale mnie to nie kręci. Podchodzę do tego bardziej praktycznie. Zamiast robić wsad za 2 punkty, wolę celnie punktować z dystansu za 3.

— W jednym z ostatnich meczów zdobyłeś tych punktów aż 39. W tym aż 11 razy trafiałeś za 3.
— To prawda, w spotkaniu z Chełmnem. Był to jeden z moich najlepszych meczów. Rekordowy jednak nie był, bo najwięcej udało mi zdobyć 42 punkty. Te wyniki wiele dla mnie znaczyły. Początek sezonu, ze względu na kontuzję, miałem beznadziejny. Cytując jednak klasyka, prawdziwego faceta poznaje się po tym jak kończy... Po kontuzji z meczu na mecz zyskiwałem pewność siebie, aż wreszcie przyszło takie spotkanie, w którym "wpadało mi wszystko".

— Gdzie widzisz siebie - jako koszykarza - za 2, 3, 4 lata?
— Bardzo chciałbym za te ok. 2 lata znaleźć się na "zapleczu" I ligi. Jako druga lub trzecia "jedynka". Dla rozgrywającego w moim wieku Ekstraklasa stanowi zbyt wysokie progi (choć oczywiście są wyjątki).

— Co zrobić, by nie były zbyt wysokie?
— Jestem jeszcze za młody. Wydaje mi się, że za mało jeszcze "widzę na boisku". Odstawałbym też pod kwestią typowej siły fizycznej. W Ekstraklasie potężnie zbudowanych kolosów nie brakuje. I - pomijając umiejętności - trudno byłoby mi im dorównać siłowo. Na treningach się jednak nie obijam, a na moją korzyść pracuje też czas. Ławka rezerwowych w I lidze czy mocniejsza pozycja w II lidze... Na tę chwilę to właśnie moje marzenie i cel. A później? Później będę wytyczał kolejne.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5