Oswoiłam się z tym, że nie wszyscy mnie kochają. I dobrze, bo by było nudno [ROZMOWA]

2020-03-08 18:00:00(ost. akt: 2020-03-08 19:07:26)
— Jestem człowiekiem, który myśli w sposób otwarty. Mam jednak swoje granice tolerancji.

— Jestem człowiekiem, który myśli w sposób otwarty. Mam jednak swoje granice tolerancji.

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

ROZMOWA || — Jestem feministką, lewaczką, Żydówką i jeszcze parę innych określeń na swój temat czytałam i słyszałam. Nie spisuję już tego wszystkiego. Jestem człowiekiem. Z wiekiem się uodporniłam i robię swoje — mówi Magdalena Lewkowicz. Mrągowianka opowiedziała nam o swoich pasjach, zaangażowaniu w tematykę Holocaustu, malowaniu, kotach i miłości do Pearl Jam.
— Czuje się pani kobietą - orkiestrą?
— Nie wiem. Czasami trochę tak. Niektórzy mówią, że taką jestem.

— Pytam w ten sposób, bo wiele "instrumentów" ma pani w ręku. Malarstwo, koty, samorząd, współpraca z muzeum Polin... Jak pani znajduje na to i czas i energię?
— Nie znajduję (śmiech). Rzeczywiście trochę jest tych dziedzin, które kiedyś gdzieś zainspirowały mnie do działania. Jestem takim człowiekiem, że jak się za coś biorę, to od początku do końca. Tak przynajmniej mi się wydaje. Dlatego jestem zaangażowana w tyle rzeczy. Wpłynęły też na to pasje z młodzieńczych lat, których w pewnym momencie nie mogłam rozwijać. Robię to dopiero teraz. Przykładem jest m.in. malowanie. Staram się dzielić dobę na to co jest ważne i ważniejsze.

— Która z tych pasji była pierwsza w pani życiu?
— Pierwsze było malowanie. To jeszcze czasy liceum. Oprócz historii, wychowania fizycznego i plastyki to z niczego nie byłam dobra. Zdarzało mi się kończyć za koleżanki prace, bo nie każdy potrafił coś narysować. Dlatego ołówek i malowanie rządziły wtedy w moim życiu. Potem przyszedł czas na historię. To też dziedzina, która mnie cały czas wciąga i lubię ją odkrywać.

— Dlaczego w takim razie nie została pani malarką? Nie zamieniła pani tej pasji w swój sposób na życie i zarobek?
— To ciężkie pytanie. Może dlatego, że miałam zostać historykiem i edukatorem. Nie mam pojęcia. To malowanie też przyszło z czasem. Nigdy nie miałam środków, żeby się wyposażyć w porządną sztalugę, farby. Dopiero jak już byłam samodzielna finansowo, to mogłam sobie na to pozwolić. Jestem samoukiem. Jednym się moje prace podobają, inni je krytykują. Ja się jednak cieszę, że mogę stworzyć coś, co jest moje. Jeśli mogę jeszcze w ten sposób komuś pomóc to tym bardziej super. Nie sprzedaję obrazów, maluję z przeznaczeniem na akcje charytatywne lub prezenty. Lubię sprawiać innym radość. A dlaczego nie jest to moim zawodem? Nie mam pojęcia. Może jak będę już siwą staruszką to na Uniwersytecie Trzeciego Wieku skończę jakiś kurs plastyczny (śmiech) i wtedy może będę zarabiać na malowaniu.

— Pani malarstwo to nie są "jelenie na rykowisku" czy brzózki nad jeziorem. Jest w nim sporo... mistycyzmu. Skąd ta symbolika?
— Każdy, kto maluje, to albo odtwarza jakieś dzieła znanych malarzy lub robi coś swojego. Często też tworzy swoje prace podpatrując innych. Ja widzę zmianę w moich obrazach od momentu, kiedy zaczęłam malować farbami olejnymi. To nie było dla mnie takie oczywiste i proste. Tematyka wynika z mojego charakteru, uczuć i z tego, co mnie interesuje. A w centrum mojego zainteresowania jest człowiek, zwierzęta, uczucia. Moje obrazy są właśnie na nich skoncentrowane. Może nie zawsze są dosłowne i trzeba je troszeczkę "czytać". Ktoś kiedyś powiedział "Ale wiesz Madziu, ale te oczy na twoim obrazie nie są równe". I była to osoba, która zna się na malowaniu. Odpowiedziałam, że wiem o tym ale człowiek nie jest równy w swoim wyglądzie. Ma różne mankamenty, których często nie widać. I takie są moje obrazy - przedstawiają człowieka nieidealnego.

— Może te oczy to taki pani fetysz?
— Tak, bo w oczach jest bardzo dużo. Po nich można poznać człowieka. One mówią bardzo wiele.

— Skoro tak samo "kręci" panią i sztuka i historia, to dlaczego nie została pani... historykiem sztuki?
— (śmiech) Sztuka to jest bardzo ciężki temat. Nie wiem, czy byłabym w stanie pracować z takimi "świrami", którymi są historycy sztuki.Trzeba mieć ogromną wiedzę. Ten zawód to umiejętność interpretacji, a ona zależy od tego, co się widzi. Każdy może to odbierać inaczej. Ja wolę interpretować coś, co jest faktem historycznym niż to, czy się komuś podoba bardziej kolor czerwony, zielony, czy złoty (śmiech). To zależy od gustu. Tak, jak z moimi pracami. Nie każdemu się podobają i nie każdy je rozumie. Są jednak tacy, którzy świetnie je interpretują. To mnie zaskakuje, bo nie każdy potrafi je "przeczytać", a ja nie chcę mówić, co jest ich tematem.

— Wspomniała pani o fakcie historycznym. Czy taki fakt można rzeczywiście interpretować?
— Fakty same w sobie to raczej ciężko. Można o nich mówić, dyskutować na ich temat. Ludzie mają to do siebie, że wystawiają opinię. Zależy ona od tego, jaką mamy wiedzę na dany temat. Z wiedzą jest niestety coraz gorzej.

— Dlaczego? Przecież tyle się teraz mówi o edukacji historycznej
— Mówi się dużo, ale mało się czyta. Mówi się bardzo dużo, nieraz za dużo, a często wręcz gada się głupoty. To nie kreuje pozytywnego oddźwięku historii, a wręcz przeciwnie. Myślę, że zgodzi się ze mną wielu nauczycieli, że bycie w dzisiejszych czasach nauczycielem historii, języka polskiego czy wiedzy o społeczeństwie, to ciężki kawałek chleba dla każdego, kto chce rzeczywiście czegoś nauczyć. Jak ktoś chce przyjść do szkoły i zrealizować to, co jest do zrealizowania, to może to zrobić w każdej chwili. Prawdziwe nauczanie jest trudne w dzisiejszym świecie informatyzacji, która nie zawsze jest zgodna z faktami i polega na wystawianiu jakichś opinii. Ciężko rozmawia się z młodymi ludźmi, bo oni często nie wiedzą nic, mają niewielka wiedzę lub już skrzywiony obraz niektórych wydarzeń. Młodzież rzadko sięga do źródła. Mało czyta, a jeszcze rzadziej rozmawia z ludzkimi źródłami. Przecież jeszcze są ludzie z którymi o wielu historiach można porozmawiać.

— Co panią najbardziej denerwuje w tej współczesnej retoryce historycznej?
— Nie potrafimy przyznawać się do błędów. To chyba taka nasza cecha narodowa, że widzimy tylko to, co dobre. Nie widzimy tego, co jest złe. Niestety świat tak nie wygląda. W każdym narodzie są i dobrzy i źli ludzie. Bardzo często w tej współczesnej retoryce historycznej mamy przykłady wyolbrzymiania zasług. Zapominamy jednak o tym, by uczyć młodych ludzi, że w naszej historii oprócz bohaterów i postaw godnych naśladowania są postaci i wydarzenia z tzw czarnymi plamami. Jeśli nie będziemy uczyć prawdy, to jest takie powiedzenie, że "historia lubi się powtarzać". A co denerwuje najbardziej, że dziś wszyscy są historykami…..

— Miejmy nadzieję, że jednak tak nie będzie. Chyba nikt nie chciałby przechodzić Holocaustu?
— Są niestety ludzie, którzy negują te wydarzenia. Którzy bagatelizują słowa osób, które to przeżyły. To smutne, że dzieje się to w naszym państwie, gdzie wielu Polaków traciło życie nie po to, żebyśmy mieli taki kraj, w którym się nie szanuje osób, które przeżyły wojnę. Ludzie walczyli o godność swoją i innych, żeby móc żyć w demokratycznym państwie, które szanuje wszystkich niezależnie od pochodzenia.

— Pani stara się to trochę zmienić współpracując z Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN oraz Fundacją Borussia z Olsztyna, przekazując tę wiedzę mrągowskiej młodzieży. Dlaczego to właśnie ta tematyka tak bardzo panią wciągnęła?
— To trochę nietypowa historia. Uważam, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Każdy z nas robi jakąś rzecz, bo tak po prostu miało być. Udało mi się dostać na seminarium do Izraela. Znalazłam się w gronie szesnastu osób z województwa warmińsko - mazurskiego. Pojechałam na dwa tygodnie do Jerozolimy, do Instytutu Yad Vashem, zajmującego się Soah, czyli historia zagłady. Zawsze starałam się być nauczycielem aktywnym. Jednak dopiero tam otworzyły mi się oczy na możliwości edukacji młodzieży. Zrozumiałam, że nie zawsze trzeba korzystać ze "sztywnego" podręcznika, że historii można uczyć w fantastyczny sposób poprzez poszukiwanie. Bardzo wiele się tam nauczyłam. Zobaczyłam ogrom pracy tego instytutu i ogrom tej ludzkiej tragedii. To były całe wsie, miasteczka, duże i małe, których ludność zginęła. Wiedziałam wcześniej, że w Mrągowie też była gmina żydowska, ale nie ma po niej śladów. I tak się zaczęło - od moich poszukiwań dotyczących tej gminy. Próbowałam do tego wykorzystać różne projekty edukacyjne.Nawiązałam współpracę z Fundacją Borussia i Panią prezes Kornelią Kurowską, która zajmuje się szeroko pojętą edukacją na temat wielokulturowości. Później powstało muzeum POLIN, które stawia na otwartą edukację nie tylko szkolną, ale też kulturalną. Zostałam łącznikiem między muzeum a regionem Warmii i Mazur od pierwszego projektu Ambasadorzy Muzeum Polin. To daje możliwości dotknięcia, obejrzenia, przeczytania, wzięcia udziału w ogólnopolskich akcjach dla młodzieży naszego regionu. To jest potrzebne w dzisiejszej szkole, żeby wyjść z tych telefonów i podręczników, które też są oczywiście istotne, ale nie najważniejsze. Moim marzeniem jest otwarta edukacja - szkoła, do której uczeń przychodzi i uczy się przedmiotów obowiązkowych i od drugiej klasy wybiera sobie trzy przedmioty dodatkowe plus fakultety muzykę, etykę lub plastykę, rozwija swoje pasje. Te dodatkowe zajęcia nieobowiązkowe powinny mieć funkcję poznawczą, eksperymentalną. To zachęciłoby młodych ludzi do tego, żeby odkrywać, a nie chodzić na wagary, czy siedzieć w grach komputerowych. Chociaż jest wielu młodych ludzi, którzy tworzą gry komputerowe oparte na wiedzy historycznej. Szkoda tylko, że nauczyciele tego nie wiedzą.

— Jak patrzę na panią i pani słucham to mam wrażenie, że jest pani zaprzeczeniem takiego stereotypowego nauczyciela - krawaciarza, czy pani w garsonce.
— (śmiech) Nie wiem, co mam powiedzieć. Garsonki nie posiadam. W sukienkę ubieram się nieraz, jak jest ciepło. No chyba rzeczywiście jestem takim zaprzeczeniem (śmiech). Cieszę się, że moje środowisko mnie toleruje. Oswoiłam się z tym, że nie wszyscy mnie kochają. I dobrze, bo by było nudno. Cieszę się, że mnie tolerują i, że spotkałam na swojej drodze takich, a nie innych ludzi, którzy zarządzają szkołą. Oni dali mi możliwość po prostu bycia sobą. Bardzo to doceniam i są to najbliższe mi osoby. Staram się młodym ludziom podawać to jako przykład, że można pozostać sobą. Tym bardziej w ich wieku, bo kiedy, jak nie teraz "wykreować" się, czy wyrazi swoje "ja" w wyglądzie. Nie będziemy przecież "dziwować" w wieku 60. lat. Chociaż dlaczego nie? Wiek w szkole średniej to dobry czas na eksperymentowanie ze swoim wyglądem i strojem. Każdy ma inne potrzeby, co innego lubi. Mieliśmy już czasy komunizmu, kiedy chodziliśmy wszyscy w jednakowych fartuszkach.

— A jak na panią reagują sami uczniowie i ich rodzice?
— To już trzeba by ich zapytać.

— Początkowo chyba jednak łatwo nie było?
— Tak, ale nie wśród młodzieży i rodziców. Najciężej i najtrudniej było w samym środowisku zawodowym. Ja kocham pracę z młodymi ludźmi. Miałam możliwość pracy gdzie indziej i wróciłam do młodzieży. Niech będzie pięć osób, które coś wyniesie z tego co robię, mówię i co chcę przekazać. To już dla mnie będzie sukces. Nie musi być ich 450. W tych pięciu coś zakiełkuje i pójdzie w świat. Natomiast najwięcej problemów i przykrości, że noszę to, czy tamto spotkało mnie w gronie pedagogicznym. Jednak sobie z tym poradziłam i teraz już praktycznie nie spotykam takich sytuacji. Ludzie mnie znają i wiedzą, że taka jestem.

— Ta praca "gdzie indziej", o której pani wspomniała to zapewne praca jako wicestarosta mrągowski?
— Tak. Miałam taką możliwość, zaszczyt, przyjemność pracowania w samorządzie. Pełniłam tę funkcję przez dwa lata. Starałam się pracować jak najlepiej potrafiłam. Mimo tego, że to była moja pierwsza praca na tak wysokim stanowisku, jeśli chodzi o samorząd. Chociaż jestem z nim związana od 28 roku życia, bo byłam wcześniej radną powiatową. Wiele zmian, rzeczy udało się wtedy zrobić dzięki współpracy z urzędnikami. Praca zespołowa jest podstawą. Jeśli ktoś twierdzi, że wszystko robi sam, to gratuluję. Ja staram się pracować z ludźmi. Na efekty mojej pracy na stanowisku wicestarosty złożyła się więc praca wszystkich urzędników starostwa. Było to dla mnie duże doświadczenie. Jak już wspomniałam, nic nie dzieje się bez przyczyny. Nie było mi łatwo, ale te doświadczenie wykorzystuję do dnia dzisiejszego. I cieszę się, że jestem tam, gdzie jestem.

— Teraz jest pani radną miejską.
— I też staram się reprezentować tych, którzy proszą o pomoc, bo po to jestem. Współpracuję ze wszystkimi stronami. Bycie radnym, to bycie łącznikiem lokalnej społeczności i wspomaganie, wspieranie i przekazywanie informacji. Trzeba być dostępnym dla ludzi, próbować rozwiązywać ich problemy, radzić.

— Wiem, że po godzinach, poza pracą, malowaniem, samorządem można panią spotkać np. na koncertach różnych specyficznych gatunków muzycznych.
— No to pan redaktor dużo o mnie wie (śmiech). Nieraz znajduję tę chwilę, żeby się zrelaksować. Lubię różne gatunki, ale lubię rocka czy starego punka. Trochę się dzieje w Mrągowie, jeśli chodzi o takie koncerty oldschool'owych kapel. Jestem też wielką fanką, niemal od samego początku grupy Pearl Jam. Jest to moja największa miłość i już chyba tak zostanie. Śmieję się nieraz, że ja się starzeję, a oni razem ze mną lub odwrotnie. Tak, bardzo lubię muzykę i bardzo lubię taniec.

— Ale do rocka to raczej nie tańczy się zbyt łatwo...
— Do rocka nie, ale w Młodzieżowym Domu Kultury ćwiczymy teraz i tańczymy hip hop.

— O, przecież to totalnie coś innego. Da się połączyć tak odmienne style?
— (śmiech). Da się. Jak się tylko chce, to wszystko jest możliwe (śmiech).

— A ma pani coś takiego, że muzyka staje się inspiracją do np. malowania, czy generalnie działania?
— Tak. Mało mam czasu, żeby słuchać muzyki. Są dni, kiedy potrzebuję odpoczynku i wtedy jej słucham. Jak jadę do pracy, to muszę czegoś słuchać. Nawet, jak mam niewielki odcinek do pokonania, to "odpalam" utwór, który będzie dla mnie motorem napędowym na początek dnia. Podobnie jest też z zakończeniem dnia. Jakbym miała mniej rzeczy do zrobienia, to na pewno częściej chodziłabym na koncerty (śmiech).

Obrazek w tresci

fot. archiwum prywatne
— W mojej rodzinie koty były zawsze.

— Ale mimo napiętego grafiku znajduje jeszcze pani czas na koty...
— Nie, no kotów to nie ma w grafiku. One po prostu są. Zwierzęta zawsze były i są. Niektórych może zszokuje to porównanie, ale koty to jak dzieci. Jak ktoś ma rodzinę, to ma dzieci. To naturalne. Nie ma ich w grafiku. Po prostu są. W mojej rodzinie koty były zawsze. Pomaganie zaczęło się od mojej mamy, która jest kociarą. Ktoś musiał to od niej przejąć. Padło na mnie, bo miałam na to więcej sił. Potem okazało się, że w Mrągowie takich "siłaczek" jest więcej. Zebrałyśmy siły i działamy razem.

— Do tej pory myślałem, że określenie "kociary" jest nacechowane typowo pejoratywnie, negatywnie. Wy jednak same siebie tak nazywacie...
— Tak. Nasze stowarzyszenie to Stowarzyszenie Kociarze Mrągowo. Jesteśmy z tego dumne i nie boimy się o tym mówić. Cieszymy się bardzo, że po tylu latach naszej działalności są karmiciele kotów, którzy z dumą się do tego przyznają. Ludzie nie rozumieją, że ci, którzy dokarmiają, leczą, to wykonują zadania, za całą miejską społeczność. Jeden z weterynarzy, z którym współpracujemy powiedział mi kiedyś taką mądrą rzecz. "Czy te koty, za które pani płaci to pani prywatne, czy miejskie?" - zapytał. "No miejskie" - odpowiedziałam. "To dlaczego chce pani płacić z własnej pensji?" - usłyszałam kolejne pytanie. I coś w tym jest... Chociaż wsparcie też dostajemy. Z roku na rok jest coraz lepiej. Pomagają mieszkańcy, władze miejskie. Ciężko jest jednak dotrzeć do ludzi, którzy nie mają żadnej wiedzy na temat bezdomności zwierząt i ich ochrony. Nie wiedzą nic o działalności organizacji pozarządowych, mylą wszystkie pojęcia, ale myślą, że są ekspertami.

— Na koniec polecę jeszcze pewnym stereotypem, który może pojawiać się w głowie co niektórych mężczyzn przyglądających się z boku pani osobie. Jest pani feministką?
— (śmiech). Taaak. Ja już panu wyliczam. Jestem feministką, lewaczką, Żydówką i jeszcze parę innych określeń na swój temat czytałam i słyszałam. Nie spisuję już tego wszystkiego. Jestem człowiekiem. Z wiekiem się uodporniłam i robię swoje. Nie wiem do końca co oznacza określenie "feministka". Być może nią jestem. Jestem człowiekiem, który myśli w sposób otwarty. Mam jednak swoje granice tolerancji. Gdyby komuś się wydawało, że toleruję wszystko, to tak nie jest. Nie znoszę chamstwa, kłamstwa, zarozumiałych ludzi i kilku innych rzeczy. Uważam, że żyjemy raz i każdy ma prawo żyć po swojemu. Każdy ma prawo do tego, żeby być szanowanym, myśleć po swojemu i robić to, na co ma ochotę. Oczywiście w granicach prawa.

— Ale nie jest pani wojowniczką z gatunku tych palących staniki?
— Mogę spalić. Tylko po co? No chyba, że miałabym to zrobić w jakimś konkretnym celu, który uznam za słuszny.

Wojciech Caruk





Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Kruk #2882265 | 37.47.*.* 8 mar 2020 22:27

    No i super babka Zdrówka życzę :)

    odpowiedz na ten komentarz

  2. Smętka 7 #2883512 | 5.172.*.* 10 mar 2020 13:29

    A kiedy będzie Pani walczyła o S16 Mrągowo - Ełk, żebym mogła pojechać wygodnie do chłopaka?

    odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5