Wciąż jestem zwykłym chłopakiem z sąsiedztwa [ROZMOWA]

2020-03-22 16:00:00(ost. akt: 2020-03-22 17:07:58)
Mrągowianin już 24 lata gra na puzonie

Mrągowianin już 24 lata gra na puzonie

Autor zdjęcia: Adam Michta

Piotr Żarnoch na swoim koncie ma współpracę m.in. z Enejem, Kamilem Bednarkiem, Tymonem Tymańskim czy Ewą Bem. Od czterech lat podbija muzyczne sceny z królową polskiego popu - Sylwią Grzeszczak. Jednak wciąż można z nim w Mrągowie wyskoczyć np. na grilla.
— Pseudonim "Puzon" chyba mówi wszystko na temat instrumentu, na którym grasz. Skąd zamiłowanie właśnie akurat do tego "dęciaka"?
— Kiedy miałem 9 lat ojciec wysłał mnie do szkoły muzycznej w Mrągowie. Ja próbowałem łapać się wielu aktywności. Od bycia wolontariuszem PCK, po dodatkowe zajęcia z języka angielskiego. To były jeszcze czasy, kiedy nie było internetu i nie siedziało się w domu przed komputerem. Byłem małym grubaskiem i w piłkę często nie grałem, więc szukałem innych zainteresowań. W szkole muzycznej trafiłem na saksofon. Niestety na czterech uczniów były tylko dwa instrumenty i musieliśmy się jakoś dzielić. Nauczyciel Andrzej Regiec zaproponował mi puzon. Kiedy po raz pierwszy przyniosłem puzon do domu, to tata się przeżegnał i powiedział: "Boże, dzieciaku, ja kiedyś grałem na puzonie". Okazało się, że rzeczywiście był puzonistą. Niestety w pewnym momencie zrezygnował z grania. Ja tkwię już w tym 24 lata.

— Ojciec dawał ci jakieś wskazówki na samym początku?
— Starał się dawać. Ja miałem jednak zawzięty charakter i uważałem, że nie są to dobre wskazówki. Uważałem, że gdyby miał rację, to by dalej grał. Miał rację w wielu sprawach, ale ja wolałem iść swoją ścieżką. Na szczęście nie byłem zmuszany do ćwiczenia. Nie było tak, że miałem jakieś szlabany na wyjście z domu dopóki czegoś tam nie przećwiczę. Gdyby tak było, to pewnie bym zrezygnował i poszedł w życiu w inną stronę niż muzyka. Tak zresztą zrobiło wielu moich kolegów. Ja sam będąc już w szkole muzycznej w Olsztynie doszedłem do wniosku, że można funkcjonować na podstawie grania, zarabiać na tym pieniądze i żyć inaczej, niż praca od 8. do 16, potem jakieś zajęcie w domu i czas na sen. Życie muzyka wygląda trochę inaczej.

— Nie zazdrościsz jednak trochę np. gitarzystom? Oni mogą podrywać dziewczyny przy ognisku metodą "na piosenkę".
— Z puzonem byłoby to raczej trudne. Rzadko chodziłem na ogniska. Przeważnie było to już w latach, kiedy mogłem swobodnie spożywać alkohol i grałem już w znanych zespołach. Gitarzyści i wokaliści mieli dar do takiego trochę lansowania się. Na pewnym etapie każdy młody człowiek tego potrzebował. Ja w pewnym momencie stwierdziłem, że jest to totalnie bez sensu i nie tędy droga. Wtedy okazało się, że można odnieść sukces wcale o niego nie zabiegając. Im bardziej podchodziłem do tego "olewająco", tym bardziej zaczęło mi to wychodzić.

— Miałeś już wtedy przekonanie, że gra na puzonie jest tym, co chcesz w życiu robić? Myślałeś, żeby zrobić z tego swoją życiową ścieżkę?
— Bardzo długo zastanawiałem się co innego mogę robić. Wszystko miałem połączone z muzyką. Najpierw uczyłem się w szkole muzycznej w Mrągowie, potem przez dwa lata w Olsztynie, a potem w liceum jazzowym w Warszawie. Następnie jazz w Gdańsku. Ten kierunek sam się u mnie "obrał". Nie miałem innego hobby. Kiedy pojawiła się era komputerów, gier i programowania to moi koledzy mnie w tym wyprzedzili, bo mieli na to więcej czasu. Oni nie musieli od 9. roku życia chodzić jednocześnie do dwóch szkół i zajmować się takimi rzeczami, jak np. ćwiczenia na instrumencie czy kształcenie słuchu. Ja jednak poszedłem swoją drogą. Zrozumiałem, że ma to sens, kiedy po raz pierwszy wyszedłem na dużą scenę, kiedy zobaczyłem pod nią tych wszystkich ludzi. Poczułem to niesamowite uczucie, kiedy dajesz im swoją energię, a oni ci ją oddają. Wtedy dogłębnie zakochałem się w tym, co robię do tej pory.

— Pamiętasz jeszcze swój pierwszy występ?
— Pierwszego nie pamiętam. Pamiętam za to indywidualne występy jeszcze w szkole muzycznej. Do tej pory, kiedy mam gdzieś wystąpić solowo, to kosztuje mnie to bardzo dużo stresu. Miałem tak np. kiedy zagrałem u syna w przedszkolu. Kiedy gramy z zespołem 4-5 osobowym przed publicznością liczącą nieraz kilkadziesiąt tysięcy ludzi nie czuję żadnego stresu. Natomiast kiedy staję na scenie sam i gram nieraz dla kilku lub kilkunastu osób, to robi mi się sucho w gardle i przechodzą mnie zimne poty. To mi zostało jeszcze po szkole muzycznej.

— Jest jakiś występ z tego początkowego okresu, który ci najbardziej utkwił w pamięci?
— Tak, to był koncert w Olecku. W pamięci utkwił mi być może dlatego, że kupiłem wtedy kasetę z nagraniem i oglądałem to co jakiś czas. Miałem na sobie czerwoną marynarkę i czarne spodnie. Wyglądałem, co najmniej dziwnie. Mój syn, który ma cztery lata gra teraz ładniejsze dźwięki, niż ja wtedy. To cud, że mój profesor wtedy chciał mnie dalej kształcić, a ja miałem na tyle zaparcia, że się nie poddawałem i dalej chciałem to robić. W Olecku nic wtedy nie zdobyłem, ale to był jeden z moich pierwszych wyjazdowych występów na scenie z puzonem.

— Miałem okazję poznać cię kiedy już grałeś w Eneju. Jak wyglądała jednak twoja droga zanim dołączyłeś do tego zespołu?
— Skończyłem edukację w Mrągowie. Miałem wtedy 14 czy 15 lat. Trzecią klasę gimnazjum robiłem już w Olsztynie, bo tam poszedłem do szkoły muzycznej. Okazało się, że byliśmy w jednej klasie z Piotrkiem "Lolkiem" Sołoduchą (wokalista Eneja - przyp. red.). Chodziliśmy wspólnie na harmonię do tego samego nauczyciela. Po paru latach "Lolek" założył Eneja, a ja grałem w ukraińskim zespole Kraina Mrij. Gdzieś widywaliśmy się na wspólnych małankach (zabawa ukraińska - przyp. red.) czy koncertach. W pewnym momencie "Lolek" zapytał mnie, czy nie chcę do nich dołączyć. Pomyślałem, że gram już w jednym ukraińskim zespole, więc dojdę do drugiego. To, co chłopaki robią teraz na poziomie światowym, to zupełnie inna bajka w porównaniu do tego ,co było na początku. Mam na kasecie nagranie z Bartoszyc. To był rok 2004 i mój pierwszy koncert z Enejem po tygodniu prób. Wszystko w tej muzie było jeszcze tak chaotyczne, nieoszlifowane. To w nas dojrzewało. We mnie samym również. W zespole spędziłem prawie pięć lat. Wtedy moja kariera muzyczna zaczęła się rozwijać. Pojawiły się nowe kierunki. Przez chwilę nawet chciałem być jazzmanem, co mi oczywiście nie wyszło. Poszedłem bardziej w stronę popu, rocka czy reggae.

— Te twoje pięć lat w Eneju to taki okres, że zespół stał się pewną marką w naszym regionie. Nie było wtedy imprezy na Warmii i Mazurach, na której nie grałby Enej.
— Tak, to prawda. Zespół stał się wtedy taką wizytówką. Wiąże się to z tym, że jest tutaj spora społeczność ukraińska, ale też dlatego, że większość ludzi lubi dobrą zabawę. Graliśmy wtedy dużo zabaw i koncertów typu święto truskawki, kiełbaski czy boczku. Często dostawaliśmy tylko zwrot kosztów, ale cieszyliśmy się z tego, że jesteśmy zapraszani i możemy się pokazać. Jednym z przełomów było nagranie hymnu Kortowiady i wystąpienie na olsztyńskich juwenaliach. To w mentalności każdego z nas dało nam totalny przełom. Później doszedł Łukasz Kojrys jako menadżer i on zaczął się tym zajmować. Zespół coraz bardziej zaczął zmieniać swoją pozycję. Przestał być tylko kapelą regionalną, a zaczął być coraz bardziej znany w kraju. Staliśmy się obok Big Daya czy Harlemu jednym z najbardziej znanych zespołów w tego regionu.

— Wiem, że w pamięci utkwił ci również jeden z wielu koncertów, jakie zagraliście w tamtych latach w Kętrzynie. Co tam się wydarzyło?
— Graliśmy jako support przed zespołem Kult. Pamiętam, że to była wtedy dla nas bardzo duża scena. Byliśmy "podjarani" tym występem. Kult był dla nas wielką inspiracją. Wcześniej występowaliśmy na festiwalu rockowym w Węgorzewie, na który trzeba było przygotować jakiś cover. Nasz wybór padł na "Wódkę" Kultu. Potem graliśmy to na naszych koncertach. W Kętrzynie zapytaliśmy Kazika Staszewskiego, czy możemy zagrać ten utwór. Kazik wyraził swoją aprobatę. Chyba poszło nam dosyć dobrze, bo kiedy graliśmy z Kultem na Kortowiadzie, to już takiej zgody nie dostaliśmy, żeby nie powielać tych samych utworów, ale z inną energią. Kętrzyn wspominam też bardzo miło ze względu na ludzi. Tam jest bardzo fajna energia na koncertach. Ludzie naprawdę chcą się bawić.

— Grałeś w Kętrzynie jeszcze z innymi artystami?
— Z tego co pamiętam, to wystąpiłem tam z Kamilem Bednarkiem. Zagraliśmy na pewno w Mrągowie, Mikołajkach i chyba właśnie w Kętrzynie. Grałem też z zespołem Kraina Mrij i to nie raz. Chyba nawet na którejś małance.

— Odszedłeś z Eneja na krótko przed ogólnopolskim sukcesem w programie "Must Be The Music". Nie żałujesz trochę tej decyzji?
— To pytanie trafiało już do mnie wielokrotnie. Oczywiście, że żałowałem tej decyzji. Każdy by żałował. To tak jak zarżnąć kurę znoszącą złote jajka. Współpracowałem z chłopakami pięć lat. Myślałem, że decyzja o odejściu jest przemyślana. Chciałem wtedy grać z Tymonem Tymańskim. Niestety to nie wypaliło i nasze drogi się rozeszły. Kiedy chłopaki wygrali program, to przede wszystkim byłem dumny z ich sukcesu. W głębi serca żałowałem, że nie ze mną. Teraz, kiedy poukładała mi się moja muzyczna ścieżka nie czuję już tego żalu. Enej jest na swojej drodze a ja na swojej. Spotykamy się często, wspólnie imprezujemy, więc dalej razem się trzymamy.

— Po Eneju od razu był Bednarek?
— Nie. Zacząłem wtedy swoje studia, robiłem jakieś jazzy m.in. z Tymonem Tymańskim i różnymi big bandami. Miałem wtedy okazję zagrać m.in. z Ewą Bem, Grażyną Łobaszewską, Ewą Urygą. Kiedy skończyłem studia, to musiałem coś ze sobą zrobić. Dostałem propozycję wyjechania na statek. Zostałem muzykiem statkowym. Trafiłem tam przez kolegę. Wyruszyliśmy z San Francisco przez Kanadę, Alaskę do Japonii na trzy miesiące. Pozwiedzałem wtedy trochę świata i zarobiłem parę groszy. To była szkoła życia, którą polecam każdemu, kto chce zostać profesjonalnym muzykiem czytającym nuty. Tak jak wojsko robiło kiedyś z człowieka mężczyznę, tak te kilka miesięcy zrobiło ze mnie muzyka. Miałem takiego przełożonego, że dostałem "wpierdziel" psychiczny, ale przy okazji nauczyłem się grania paru dźwięków. Po statku okazało się, że utraciłem wszystkie kontakty, jakie miałem. Na moje miejsca powchodzili inni puzoniści. Stwierdziłem więc, że pójdę do wojska. Nie dostałem się tam z przyczyn fizycznych. Nie podciągnąłem się na drążku, wyskoczył mi bark. Wracając do domu zgłosiłem problem mamie, która przekazała ojcu, że nie chcę siedzieć bezczynnie na tyłku. I tak zaczęła się moja dwuletnia kariera biznesmena w Niemczech, gdzie zajmowałem się robotami budowlanymi. W dzień pracowałem, a w nocy ćwiczyłem na instrumencie. I wtedy zadzwoniła do mnie menadżerka Kamila Bednarka. Grając jeszcze w Eneju, siedziałem kiedyś w konkursie w jury razem z Kamilem Wójcikiem i Olkiem Ostrowskim. To był rockowy festiwal w Dobrym Mieście. Tam przyjechała taka grupa młodych ludzi. Nazywali się Star Guard Muffin. Ich liderem był Kamil Bednarek. Oni wtedy wygrali ten przegląd, a ja zagrałem z nimi na finałowym koncercie. Będąc w Niemczech dostałem propozycję nagrania jednego utworu. Poleciałem samolotem z Dortmundu do Gdańska. Nagraliśmy "Chwile jak te", które "odpaliły" bardzo mocno. Tak się zaczęła moja roczna przygoda z Kamilem. Potem miałem cztery miesiące przerwy. Następnie dołączyłem do zespołu Sylwii Grzeszczak, z którą współpracuję do tej pory już cztery lata.

Obrazek w tresci

fot. Adam Michta
Piotr Żarnoch od czterech lat występuje z Sylwią Grzeszczak

— Jak praca z królową polskiego popu?
— Rewelacja. Z Sylwią znaliśmy się wcześniej z festiwali muzycznych, gdzie miałem okazję trochę z nią pograć. To jest współpraca na bardzo wysokim poziomie. To są profesjonalni i doświadczeni muzycy, często udzielający się sesyjnie w nagraniach innych artystów. Nie dość, że robią solidną robotę, to jeszcze są fajnymi ludźmi. Sylwia ma bardzo mocnego "czuja" do ludzi. Ona wie czego chce i z kim jej się układa. Tego się nie da opisać. To jest od razu zauważalne. Często jest tak, że robimy aranże i przychodzi Sylwia i mówi, że to by chciała tak, a to inaczej i od razu jest to przez nas odgrywane. To świadczy o warsztacie i poziomie wszystkich muzyków. Dlatego też ta współpraca trwa do tej pory i myślę, że jeszcze trochę wspólnie pociągniemy. Co by nie napisała, to będzie zawsze przebojem. Teraz gramy jeszcze pojedyncze koncerty. Za nami min. wyjazd do Londynu czy koncert w katowickim Spodku. Przed nami od maja sezon wiosenno - letni. Praktycznie do końca września ciężko będzie złapać mnie w domu. Gram jeszcze z takim projektem eventowym Stage Fever. Mamy kilka rzeczy do zagrania. Współpracuję też z orkiestrą Jana Stokłosy. Nie nudzę się. Mam co robić. Nawet siedząc w Mrągowie można działać np. w Warszawie, a mieszkać dalej na Mazurach.

— Ale podobno ciągnie cię na Jamajkę?
— Trochę tak. Zamieszkać bym tam nie chciał. Marzy mi się pojechać tam i zobaczyć te rejony. Ponagrywać z tymi ludźmi. Dostałem teraz możliwość nagrania paru utworów na płytę z Jamajczykami. To zasługa perkusisty Kamila Bednarka, który z nimi nagrywa. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Myślę, że będą to fajne rzeczy. Ja już je słyszałem i mi się bardzo podobają. Jeżeli to "odpali" to rynek europejski zaszaleje na punkcie jamajskiej muzyki.

— Jednak ze swoją rodziną dalej mieszkasz w Mrągowie?
— Tak. Tutaj się wybudowaliśmy i nie ruszamy się stąd. Koncerty gramy głównie w weekendy, przeważnie w czwartki, piątki i soboty. Pozostałe dni spędzam w domu. Przeliczając to na godziny, to i tak więcej czasu spędzam z dzieckiem niż gdybym pracował po osiem godzin dziennie w normalnej pracy.

— Czyli żona nie robi wyrzutów, że Walentynki czy Dzień Kobiet spędzasz np. z innymi paniami na koncercie a nie z nią w domu?
— Chyba już się do tego przyzwyczaiła. Kiedy normalni ludzie mają wolne i spędzają czas na imprezach czy rodzinnych grillach, to wtedy my jesteśmy od tego, żeby dla tych ludzi grać. To kwestia przyzwyczajenia, że Sylwestra spędzamy ze mną w pracy a nie gdzieś na prywatnych imprezach. Chociaż w przypadku powitania Nowego Roku, kiedy kończę grać na scenie to zawsze jeszcze idziemy gdzieś się pobawić.

— Czyli rodzina wspiera cię w tym co robisz?
— Tak i to bardzo. I muszę im za to podziękować. Najpierw rodzice uwierzyli we mnie i wspierali, a teraz robi to moja żona i dziecko.

— Plusem tego, że nie jesteś znanym wokalistą czy gitarzystą jest chyba to, że możesz swobodnie chodzić po ulicach Mrągowa i nikt cię jakoś specjalnie nie zaczepia?
— To jest bardzo duży plus. Widzę teraz po Sylwii jakie to jest piętno sławy. Nie jest łatwo pójść do restauracji na obiad, do sklepu na zakupy czy pojeździć na rowerze. Kiedy jesteś rozpoznawalną osobą to masz z tym problem. W naszym przypadku, jako muzyków w zespole, nie jest to już tak odczuwalne. Fajnie jest żyć z taką myślą, że nikt cię nie napiętnuje, albo nie siedzi obok i nie wytyka cię palcem. Nie mówiąc już o robieniu zdjęć z ukrycia, co jest częstym problemem wielu gwiazd.

— Ale niestety często w małych miastach są ludzie, którzy w niezdrowy sposób potrafią zazdrościć swoim ziomkom, którym udało się odnieść jakiś sukces. Doświadczasz czegoś takiego?
— Zdarzyło mi się. Kiedy po kilku latach wróciłem do Mrągowa i tutaj się osiedliłem, to spotkałem się z kilkoma objawami chorej zazdrości. Ludzie myśleli, że ja śpię na pieniądzach. Traktowali mnie, jak nie wiadomo kogo. Okazało się, że jest wręcz przeciwnie i sam nieraz np. pożyczałem od innych pieniądze. Wtedy zrozumieli, że to praca jak każda inna. Ja gram, a ktoś inny siedzi za biurkiem jako np. urzędnik czy programista. Na szczęście takie przypadki nie były liczne i nie trwało to długo. Teraz już nie mam z tym problemów.

— Wiem, że co jakiś czas spotykasz się z młodymi adeptami muzyki. Co im przekazujesz tak od siebie, od serca?
— Niestety obecnie zainteresowanie instrumentami dętymi czy szczególnie puzonem nie jest zbyt wielkie. A szkoda. Staram się młodym ludziom przekazać, żeby do muzyki podchodzili nie jak do pracy, ale traktowali ją jak zabawę. Nie muszą siedzieć teraz i uczyć się skal. Ja staram się ich uczyć melodii tak, żeby uczeń mógł się pochwalić, że umie coś innego niż jego znajomi. Jego atutem jest nie to, że potrafi przejść kolejny level w mindcfarcie, ale umie zagrać na instrumencie dętym. Może coś kiedyś nagra i ktoś po 20. latach będzie o tym pamiętał. Takie rzeczy docenia się z czasem. I to staram się przekazać młodym adeptom instrumentów, żeby czerpali z tego radochę. To nie jest szkoła, to jest przyjemność. Ja często zazdrościłem luzu muzykom, którzy byli samoukami. Oni zawsze byli prawdziwi w tym, co robili. Niestety szkoły muzyczne często zabijają w ludziach muzykalność.

— Często po latach spędzonych na scenie można chyba stracić tę prawdziwą radość z grania?
— Jest wielu takich muzyków, którzy robią to dlatego, że nie mają nic innego do roboty w tym momencie. Są doskonałymi muzykami, ale radości po nich nie widać. Szkoda, bo to nawet nie chodzi o samo granie na scenie, a o ludzi z którymi przebywasz. Współczuję takim ludziom, którym tego brakuje.

— Tobie to nie grozi?
— Cały czas staram się. nawet siedząc w Mrągowie nagrywać coś z ludźmi. Kontaktuję się z chłopakami i cały czas coś wymyślamy, przerabiamy. U Sylwii cały czas coś się zmienia, ewoluuje, idziemy do przodu. Jeśli masz wokół siebie ludzi, którzy chcą coś robić, to ty mimowolnie też będziesz coś robił.

— Jesteś przykładem, że nawet nieduże miasto nie jest barierą do tego, żeby osiągnąć sukces.
— Z tego co kojarzę, to z Mrągowa były jeszcze dwie takie osoby. Pierwszą był Wojtek Malajkat, a drugą Bartek Królik, którego bardzo serdecznie pozdrawiam. Jak popatrzysz na te wszystkie zespoły, na ludzi grających, czy występujących w teatrach to nie są zazwyczaj ludzie pochodzący z Warszawy. Przyjechali z małych miejscowości, z zaparciem, że chcą coś osiągnąć. Dlatego, że oni od razu wiedzieli, że czegoś chcą. Że chcą się wydostać, coś zrobić. Nie zatracili jednak miłości do miejsca swojego pochodzenia. Mam dużo znajomych z branży, którzy chętnie by wrócili do swoich małych miejscowości, tylko praca im na to nie pozwala. Wracają tam jednak kiedy tylko mogą. To nie jest tak, że fajnie jest mieszkać w dużym mieście, tłuc się w korkach. Owszem, dobrze jest tam pracować. Ja jednak dziękuję Bogu i cieszę się z tego, że mogę mieszkać w Mrągowie. Wciąż dla wielu jestem zwykłym chłopakiem z sąsiedztwa. Spotykam się z ludźmi, pójdę na piwo, albo zrobimy grilla z sąsiadami. Jestem przykładem wyluzowanego mrągowianina.

Wojciech Caruk


Czytaj e-wydanie
Gazeta Olsztyńska zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze. Codzienne e-wydanie Gazety Olsztyńskiej, a w piątek z tygodnikiem lokalnym tylko 2,46 zł.

Kliknij w załączony PDF lub wejdź na stronę >>>kupgazete.pl

Wszystkie informacje nt. koronawirusa SARS-CoV-2 znajdziecie Państwo w specjalnym serwisie Gazety Olsztyńskiej.

Za sprawą Gazety Olsztyńskiej na Facebooku pojawiła grupa wsparcia: Grupa Wsparcia, Koronawirus - Olsztyn, Warmińsko-Mazurskie



2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5