Ryszard Bitowt jakiego nie znamy (3)

2018-09-29 20:30:00(ost. akt: 2018-09-29 13:25:32)
Józef Mincewicz (na zdjęciu) pomagał w ratowaniu Żydów na Wileńszczyźnie.

Józef Mincewicz (na zdjęciu) pomagał w ratowaniu Żydów na Wileńszczyźnie.

Autor zdjęcia: archiwum prywatne R. Bitowta

Tydzień temu Ryszard Bitowt dokończył opowieść o walce z plagą myszy oraz opowiedział historię heroicznej walki żydowskiej rodziny Pinków o przetrwanie w czasach wojennych okrucieństw. W tym tygodniu kontynuuje swoją opowieść.
PRZECZYTAJ KONIECZNIE: Ryszard Bitowt jakiego nie znamy

Ryszard Bitowt jakiego nie znamy

Przekonywali nas (Pinkowie), że spotkają tam (w Białymstoku) dawnego znajomego, kolejarza, który pomoże im przedostać się do Czechosłowacji lub do Austrii. Moi rodzice z sąsiadem Bukowskim, z kolei, przekonywali Pinków, jak tylko mogli, że Pinkowie, opuszczając kryjówkę, narażają się na ogromne niebezpieczeństwo, na głód i na brak przyjaciół. Ale oni byli pełni optymizmu.
- "Jest już wiosna" - mówiła Pinkowa z błyskiem nadziei w swoich, smutnych, ogromnych, ciemno-brąz owych, oczach. - "Będzie łatwiej. Niedługo będą jagody i grzyby, i jakoś przetrwamy". - Odpowiedziała zdecydowanie Bukowskiemu, czym dodała sobie odwagi i odcięła się od wspomnienia koszmaru wielu miesięcy w zimnej, ciemnej i zawsze wilgotnej ziemiance.

Pinkowie przygotowali się do odejścia. Przenocowali jeszcze kilka dni w naszej stodole. W tym czasie dużo rozmawialiśmy i wtedy przekazali nam swoje piękne wizje o planowanym powrocie do Podbrzezia. To był kwiecień, może maj, 1945 r. Pomimo nalegań moich rodziców, podjętej decyzji już nie zmienili. Daliśmy im worek wysuszonego chleba na drogę, zapałki, garnuszek smalcu, trochę pieniędzy oraz lekkie wiosenne ubrania i dwa wojskowe koce. Ja dałem im swoją wędkę. Żegnaliśmy się ze sobą bardzo długo. Płakaliśmy i my, i oni. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy rozstawali się z najbliższą rodziną. Obiecali, że jeśli przetrwają wojnę, to odszukają nas, gdziekolwiek los nas poniesie.

Pinkowie poszli od nas w kierunku Czerwonego Dworu i tam okoliczni mieszkańcy widzieli chowających się ukradkiem po rozległych grzęzawiskach, żydowską kobietę i mężczyznę z dwójką dzieci. Słyszeli też pewnego wieczoru kilka strzałów z Pepeszy, a po upływie godziny w sklepie, w odległości około 1 km. od Czerwonego Dworu pojawiło się trzech litewskich nazistów z Pepeszą i z plecakami. Mężczyźni ci wyczyścili przed sklepem swoje buty z błota, kupili wódkę i odjechali, a po kilku dniach dzieci, wypasające krowy na grzęzawisku, znalazły w jednym miejscu wędkę, ubrania i inne drobne przedmioty. Właśnie tam, najprawdopodobniej, zginęła rodzina Pinków i tam też gdzieś z pewnością utonęła w bagnie.

O tragicznej śmierci rodziny Pinków dowiedziałem się dopiero po wielu latach poszukiwań, które prowadziłem w Polsce, na Litwie i w Izraelu.

PRZECZYTAJ KONIECZNIE: Od lewej stoją: ciocia Zofia Bielawska, ojciec Antoni Bitowt i brat matki Wiktor. Siedzą od lewej: babcia (mama mamy) i mama Ryszarda Bitowta

Ryszard Bitowt jakiego nie znamy (2)

Wspomniałem już wcześniej, że pomagaliśmy wielu Żydom. Pamiętam jak w drugiej połowie września 1941 roku ojciec wziął mnie ze sobą do młyna. Jechaliśmy zaprzęgiem konnym ze zbożem z podwileńskich Białozoryszek do pobliskiego Niemenczyna. Były to bardzo niespokojne czasy. Wielu naszych sąsiadów, którzy wyjechali załatwiać swoje zwykłe sprawy, zaginęło bez wieści. Ziarno trzeba było jednak zemleć. Gdy przejeżdżaliśmy przez wieś Kukawkę z której widać już było Niemenczyn, usłyszeliśmy z za rzeki Wilia nieregularne strzały karabinowe. Niepełna wiedza o wydarzeniach budzi strach. Tak było i tym razem, ale ojciec uspokajał mnie, że Niemcy strzelają na strzelnicy lub przeprowadzają jakieś ćwiczenia.

Dojechaliśmy spokojnie do młyna, ale młynarz już nie mełł naszego żyta, tylko dał nam gotową mąkę na wymianę za przywiezione zboże i kazał szybko odjeżdżać do domu. Powiedział, że koło Laurowa Litwini w niemieckich mundurach rozstrzeliwują Żydów i, że dla Polaków też jest bardzo niebezpiecznie. Natychmiast zawróciliśmy do domu. Jechaliśmy tą samą drogą i przed wsią Orzełówka, kilkaset metrów przed nami, zobaczyliśmy wojskowych i policjantów w niemieckich mundurach oraz cywilów z opaskami na rękach. Widzieliśmy, że kontrolowali zaprzęgi konne, a mijający nas woźnica ostrzegł, że przekłuwają bagnetami worki i siano oraz sprawdzają dokumenty.

Po ostrzeżeniu nieznajomego woźnicy, ojciec zatrzymał konia i chciał schować worki z mąką do zarośniętego trawą rowu. Nagle, trawa zachwiała się, ojciec odruchowo się cofnął i wtedy zobaczyliśmy, stojącego nieruchomo w trawie, chłopca. Chłopiec miał 6, może 7, lat, był zakrwawiony i pobrudzony błotem.
- "Kim jesteś i co tu robisz?" - spytał go mój ojciec. Chłopiec przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu, aż nieśmiało zapytał:
- "Jesteście Litwinami, czy Polakami?"
- "Polakami i sami boimy się Niemców i Litwinów w niemieckich mundurach" - odparł ojciec. Ja w tym czasie zeskoczyłem z furmanki i zacząłem oglądać jego pokrwawione nogi i podarte spodenki. Kiedy się uspokoił, zaczął powoli mówić:
- "Mojego tatę i mamę, i całą rodzinę, zastrzelili Niemcy, a ja uciekłem. Kiedy goniłem w krzaki, pogryzł mnie pies policjanta" - przerwał, syknął z bólu i wskazał palcem pokrwawioną lewą nogę. Spojrzałem we wskazane miejsce i zobaczyłem pogryzione ścięgno Achillesa. Wydawało mi się wtedy, że ścięgno było przegryzione na wysokości kostki.

Kiedy zobaczył moje przerażenie, spojrzał na mojego ojca i nieśmiało spytał:
- "Czy mogę jechać z wami?"
- "Jak się nazywasz?" - zapytał mechanicznie mój ojciec, by mieć czas na chwile namysłu.
- "Icek ..., Jacek Niemenczyński" - poprawił się wystraszony chłopiec.
Ojciec chciał go schować w pierwszej chwili pod siano na wozie, ale przypomniał sobie, że za kilkanaście minut siano i worki będą kłuć bagnetami. Dlatego kazał mi zaprowadzić go w krzaki i tam powiedzieć mu, żeby przyszedł polami do Białozoryszek i tam pytał o Antoniego, co strzyże sąsiadom włosy. Ojciec bezinteresownie strzygł włosy sąsiadom, bo fryzjerów w okolicy nie było i był znany jako Antoni co strzyże sąsiadom włosy. Wszystko to powiedziałem chłopcu. Nazwiska mu nie podałem, bo ojciec bał się ewentualnych represji. Przed rozstaniem powiedziałem mu jeszcze, że jak do nas przyjdzie, to się nim zaopiekujemy.

Wreszcie dojechaliśmy do punktu kontroli na drodze. Policjanci przebijali bagnetami worki z mąką i siano, a nawet wysypali obrok dla koni, szukając nie wiadomo czego. Kiedy wróciliśmy do domu, byliśmy podekscytowani. Zanim ojciec rozprzągł konie, ja pobiegłem do mamy i jej wszystko opowiedziałem. Mama płakała podczas mojej opowieści i na koniec powiedziała, że mogłem zostać z chłopcem by mu pomóc przedostać się do nas. Miała racje, ale było już za późno.
Przygnębieni czekaliśmy na chłopca do wieczora. Ja nie spałem całą noc i myślałem, jak naprawić swój błąd, jak go odnaleźć. Wczesnym rankiem chodziłem po polach i dróżkach. Myślałem, że złapali go litewscy "skrabucy". Tak nazywali Polacy Litwinów, będących na usługach Niemców. Dopiero trzeciego dnia z przydomowych konopi wynurzył się poszukiwany Jacek. Poznał mnie i usiadł na ziemi. Chwyciłem go w ramiona i zaniosłem do siedzącej w domu, przy kołowrotku, matki.

Chłopiec wyglądał strasznie, był blady i chwiał się na nogach. Moja matka go umyła, opatrzyła i położyła spać. Spał długo, do godzin popołudniowych następnego dnia, a najadł się dopiero wtedy, kiedy się obudził.
Jacka gościliśmy u siebie kilka miesięcy. Nasz dom stał w pobliżu drogi. Dużo ludzi do nas przychodziło i najbliżsi sąsiedzi wiedzieli, że przechowywaliśmy żydowskie dziecko. Baliśmy się, że ktoś może donieść, tym bardziej, że chłopak był ruchliwy i nie było możliwości, aby siedział całymi dniami w domu. W chwilach zagrożenia zachowywał się bardzo mądrze. Ukrywał się aż do podania przez nas znaku. Bywały jednak wpadki. Kiedyś zaczął uciekać, gdy zobaczył litewskiego policjanta. Na pytanie policjanta o dziwne zachowanie chłopca, matka odpowiedziała, że to syn jej siostry z Wilna. Gdy policjant odjechał, nie byliśmy pewni co zrobi. Dlatego skontaktowaliśmy się z Józefem Mincewiczem, mieszkającym na kolonii, wśród rozległych błotnistych łąk. Mężczyzna ten bez wahania zgodził się na przechowanie chłopca. Problem jednak był w tym, że była to bardzo biedna rodzina. Dlatego posiłki, ubranie i obuwie dostarczaliśmy my.

Niebezpiecznie było przechodzić z jedzeniem i z innymi pakunkami koło rodziny, która współpracowała z Niemcami.- Tymczasem zakończył opowieść pan Ryszard i zapowiedział kontynuację za tydzień.


Zdzisław Piaskowski

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5